poniedziałek, 22 czerwca 2015

Oda na szczęście

Przy okazji mojego urodzinowego posta zapowiedziałam, że napiszę coś więcej o tym, jak to zrobiłam, że jestem szczęśliwa. Jako że w liście motywacyjnym, który załączam do CV, zwykle określam siebie jako osobę rzetelną i sumienną, czuję, że nie za bardzo wypada mi się wycofać z tej obietnicy. No więc bycie szczęśliwym jest w gruncie rzeczy bardzo łatwe. Najzwięźlej i najlepiej ilustruje to poniższy mem, który niedawno i niespodziane ukazał się moim oczom.


Wiem, wiem, nie brzmi to zbyt odkrywczo, wręcz niezwykle banalnie, ale - w tym miejscu sorry za rozczarowanie - takie też po prostu jest. Problem polega jak zwykle na tym, że - jak to się mówi - najciemniej bywa pod latarnią. Łatwo zrozumieć coś powierzchownie, ale dogłębnie już nieco ciężej. Jak to powiedziała kiedyś moja, wielokrotnie cytowana tutaj, przyjaciółka Kaja: „Jeśli chce się rzucić palenie, trzeba po prostu wyjść z założenia, że od tej chwili jest się już osobą niepalącą. Sięganie po papierosa wtedy zwyczajnie traci sens, bo przecież... jest się osobą niepalącą” (czy jakoś tak). Niby śmiesznie proste, ale wiąże się z tym też olbrzymi trud, jakim jest zmiana myślenia. Z pewnością istnieją również inne sprawdzone metody rzucania nałogu, za to ta bardzo do mnie przemawia. W moim przekonaniu wyjście z uzależnienia, podobnie jak bycie szczęśliwym, jest po prostu kwestią twardego POSTANOWIENIA. Swoją drogą, porównanie nieszczęścia do nałogu wcale nie jest niedorzeczne, bo, jak to śpiewa słynny Gotye w swoim wielkim przeboju, którego tytułu wymieniać nie trzeba, od smutku też można się uzależnić. 

źródło: www.giffyreviews.tumblr.com

Cóż, małe bywa wielkie, a proste bywa trudne (na szczęście - nomen omen - bywa też odwrotnie). Niemniej prawda jest taka, że, aby pojąć, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi, sama musiałam się oporowo nafaszerować dobrami poszerzającymi świadomość i nie mam tu na myśli narkotyków. Gwoli jasności nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć o tym, że miałam w życiu wiele epizodów wzmożonej melancholii, że tak to nazwę. Stąd zaliczyłam mnóstwo rozmów z różnymi psychologami, kilka wizyt u bioenergoterapeuty, dwie sesje transcendentalne i jedną z muzykoterapii dogłębnej-komórkowej, wykorzystującej specjalne kamertony do leczenia dźwiękiem, zdarzało mi się nawet eksperymentować z antydepresantami (oczywiście po konsultacji z odpowiednim lekarzem), ale żadna z tych rzeczy nie przyniosła długofalowej ulgi. Wszystkie te doświadczenia były ciekawe, jedne mniej, drugie bardziej, jednak na dłuższą metę nie były w stanie wyleczyć mojego, jakby „wszytego we mnie” smutku. Maria Peszek, która ośmieliła się mieć depresję na wakacjach w Tajlandii i jeszcze głośno o tym mówić, powiedziała kiedyś, że „osoby uważane za wesołe, za jajcarzy, za kompletnych wariatów w środku są podszyte mrokiem”. Co prawda nigdy nie miałam wizerunku jajcarskiej wariatki (taką przynajmniej mam nadzieję), ale wydaje mi się, że zawsze byłam postrzegana jako osoba pogodna. Mimo to w środku często czułam się właśnie „podszyta mrokiem” (bardzo trafnie ujęte!), a przez to nie do końca sobą. Niejednokrotnie miałam wrażenie, ze jestem zniewolona przez jakąś dziwną, smutną siłę, która regularnie podgryzała mnie od wewnątrz i, jak na złość, lubiła osiągać swoją pełnię, gdy zostawałam sam na sam ze sobą, nie mając znikąd ratunku. Raz było lepiej, raz gorzej, ale nawet, kiedy było lepiej, to ciężko było mi z ręką na sercu powiedzieć, aby było naprawdę dobrze. Coś na zasadzie „to, że nie jestem nieszczęśliwa, nie znaczy, że jestem szczęśliwa”. 

źródło: www.pinterest.com
Taki stan bywa bardzo męczący. Wiele razy byłam nim kompletnie wykończona. Wiele razy upadałam, wiele razy się podnosiłam, aż w końcu stwierdziłam, że muszę się podnieść raz a dobrze. Miałam już tak dosyć, że postanowiłam zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby sobie skutecznie dopomóc. Podkreśliłam słowa „postanowiłam” i „mojej”, aby jeszcze raz zaakcentować, że a) chodzi o autentyczne postanowienie i b) nikt nam nie pomoże, jeśli w pierwszej kolejności sami sobie nie pomożemy. Tak, wiem, wyświechtany frazes. Ale naprawdę na nic nie zdadzą się wizyty u psychologa, leki czy inne czary-mary, jeśli najpierw w naszej głowie nie nastąpi pewna przemiana. Nie możemy oczekiwać, że ktoś odwali za nas robotę, którą przede wszystkim musimy odwalić sami. W tym sensie rzeczywiście nikt nie jest w stanie nas uszczęśliwić. Że szczęście musimy znaleźć w sobie wiadomo nie od dziś, jednak często nie umiemy tego wdrożyć w życie. Sama miałam z tym spory problem. Dziś wiem, że wszystkie narzędzia potrzebne nam do dobrego życia mamy w środku „wbudowane”. Jeśli wiesz, co chcę powiedzieć.

Wielu ludzi uważa, że postanowienia noworoczne to bzdura. Sama jeszcze niedawno skłaniałam się ku tej opinii, aż tu nagle pod koniec zeszłego roku wraz z moją współlokatorką i przyjaciółką Monią POSTANOWIŁAM podczas naszej wspólnej wieczornej głupawki, że rok 2015 to będzie najlepszy rok, jaki dotąd przyszło mi przeżyć. Byłam tak zmęczona własnym zmęczeniem, że ten pozornie błahy wieczór pełen banalnych wygłupów okazał się dla mnie lecznicy i oświecający. Salwy śmiechu potrząsnęły mną dosłownie i przenośni. Tego dnia stwierdziłam, że tylko autentycznie wesołe życie ma sens. Postanowiłyśmy z Monią spędzić razem zbliżającego się sylwestra bez jasnego planu. Jedynym założeniem było szlajanie się po Warszawie i dobra zabawa - nieważne, dokąd pójdziemy. Taki miał też być cały następny rok. Pełen dobrych emocji, nieważne gdzie się znajdę. Maksymalnie dobry, nawet, jeśli zdarzą się w nim momenty złe, których przecież nie sposób uniknąć. Moje postanowienie noworoczne brzmiało: Każdy dzień będzie udany, bo w każdym dniu wydarzy się choć jedna udana rzecz, która uczyni ów dzień udanym. Grunt to tą rzecz wyłapać albo samemu stworzyć. 

Przeczytałam o czymś takim jak „dziennik wdzięczności”, który wraz z rozpoczęciem nowego roku sama również zaczęłam prowadzić. Codziennie notuję w nim kilka rzeczy, za które danego dnia jestem wdzięczna. To mogą być drobiazgi, takie jak ładna pogoda, dobry obiad, czyjś uśmiech. Co ciekawe, zauważyłam, że im bardziej doceniam to, co dobre, tym dostaję tego więcej. Niesamowite, jak to działa. Do tego w ręce wpadł mi pewien zeszyt załączony do pewnego czasopisma, noszący tytuł "30 dni pisania". Zeszyt zawierał jedno ćwiczenie pisemne na każdy dzień związane z opisaniem swojej obecnej sytuacji, swoich ograniczeń i możliwości oraz planów i upragnionych zmian. Zaczęłam wypisywać z siebie wszystko to, co mi środku zalegało. Dodatkowo przeczytałam o konkursie, w ramach którego należało podsumować w sposób twórczy swoje ostatnie 5 lat życia. Temat idealny dla mnie, bo miałam co opowiedzieć i przetrawić. Kupiłam wielki bristol, wydrukowałam różne obrazki, wyjęłam z szuflady kredki i otworzyłam się na przypływ weny.

Nie powiększaj, i tak nic nie wyczytasz.
Po jakimś miesiącu, gdzieś na przełomie stycznia i lutego, obudziłam się któregoś ranka i stwierdziłam, że nie mam siły wstać. Nie, nie był to dzień po szampańskiej imprezie. Uzmysłowiłam sobie, że moje życie osobiste, które już dawno wymsknęło się spod kontroli, właśnie sięgnęło apogeum absurdu i przeistoczyło się w pełnowartościowe fiasko, co, delikatnie mówiąc, też nie pomogło mi się pozbierać. Już miałam zacząć użalać się nad sobą, zatracać się w poczuciu bezsilności, w czym miałam już naprawdę sporą wprawę, kiedy nagle oprzytomniałam. To miał być najlepszy rok mojego życia, przecież POSTANOWIŁAM to! Zdałam sobie sprawę z niedorzeczności moich czarnych myśli i zwyczajnie zrobiło mi się wstyd przed samą sobą. Poczułam się, jakbym samą siebie zdradzała. Na domiar złego znowu traciłam cenny czas. Uznałam, że to najwyższa pora, aby zebrać resztki sił i się ogarnąć, ale to już! Nie zaraz, nie jutro, TERAZ! Wkurzyłam się na siebie, ale nie tak, jak do tej pory. To nie było wkurzenie samobiczujące, które dotychczas uskuteczniałam  nic nie wnoszące, a tylko pogarszające sprawę. To było wkurzenie kreatywne. 

Uznałam, że wystarczy wprowadzić jedną małą zmianę złych nawyków, żeby zmienić wszystko. Czyli zamiast leżeć i mielić w głowie na okrągło ten sam temat – wstać i coś zrobić. Pozornie mały, ale dla mnie wówczas wielki krok. Spojrzałam na przybory przygotowane do realizacji pracy konkursowej pt. „Moje ostatnie 5 lat”. Uklęknęłam nad bristolem i tak klęczałam nad nim przez większość dnia, w pocie czoła (dosłownie) oraz twórczym szale kreując moje autoterapeutyczne dzieło. To, że klęczałam nie jest bez znaczenia, bo sprawiło, że cała ta sytuacja miała w sobie coś z modlitwy. Nigdy nie zapomnę tego uczucia. Jakby coś we mnie „zaskoczyło”. Wreszcie zamiast myśleć, zaczęłam działać! Zamiast odtwarzać w głowie ponownie ten sam jałowy proces myślowy, zamiast poddawać się do niczego nie prowadzącej, wciąż tej samej gonitwie myśli, po prostu wstałam i zamieniłam tę destruktywną energię na konstruktywną, bierność na aktywność.

autor nieznany

Idąc za ciosem zaczęłam regularnie chodzić do poleconej pani psycholog, która jako jedyna traktowała mnie normalnie i po partnersku, a nie protekcjonalnie lub ewentualnie jak króliczka doświadczalnego. Równolegle przeczytałam kilka książek, które nie tylko podniosły mnie na duchu, ale i dały mi sporo myślenia, co nie zawsze było wygodne, aczkolwiek konieczne. Zadbałam o to, aby na co dzień otaczały mnie odpowiednie treści. Doszłam do wniosku, że tylko skomasowany atak autoterapeutyczny, czyli jasno ukierunkowane DZIAŁANIE w 100%ach skupione na wewnętrznej przemianie, może mi definitywnie pomóc. Ogarnięta poczuciem misji wyeliminowałam z mojej diety duchowej wszelkie składniki dołujące, wyplątałam się na dobre z toksycznej relacji, zaczęłam słuchać pogodniejszej muzyki, oglądać więcej komedii, czytać na potęgę artykuły dotyczące szeroko pojętej psychologii i tzw. rozwoju osobistego, a nawet polubiłam na Facebooku odpowiednie strony, dzięki którym na mojej stronie głównej pojawiło się więcej wartościowych rzeczy. I tak do wyrzygu. Momentami robiło mi się niedobrze na widok mądrych memów, ale jednak nie mogę im odmówić dobrego przekazu i uzupełniającej funkcji leczniczej. Dziś już tylko omiatam je wzrokiem, bo po jednym słowie potrafię odgadnąć, co jest na nich napisane. Przesłanie mam już od dawna zakodowane w głowie. Pragnę jednak jeszcze raz podkreślić, że zapewne ani wizyty u nawet najlepszego z psychologów, ani nawet najbardziej natchnione aforyzmy na nic by się nie zdały, gdyby we mnie samej uprzednio coś nie „zatrybiło”. 

Co ciekawe, z perspektywy czasu mam wrażenie, że wcześniej na swój sposób wygodnie było mi tkwić w tej mojej „ciemnej nocy duszy”, jak to niektórzy nazywają, bo uczyniłam z niej paradoksalnie pewną strefę komfortu. Cieszę się, że tamtego ranka zdecydowałam się opuścić ją raz na zawsze. Od rzeczonego porannego przebudzenia (dosłownego i w przenośni) minęło już pół roku i wciąż czuję się szczęśliwa. Oczywiście nie oznacza to, że nigdy nie jestem smutna albo zdenerwowana. Nie brakuje w moim życiu momentów trudnych, miewam problemy, jak każdy, ale zmieniło się moje podejście do nich i, co za tym idzie, moja reakcja na nie. W gruncie rzeczy nie widzę nic złego w trudnościach, bo zrozumiałam, że szczęście ich nie wyklucza. Zrozumiałam, że szczęście nie wyklucza smutku, że ono pozwala smutkowi być sobą, że szczęście przytula smutek, a smutek to nie nieszczęście. Daj negatywnej emocji poczucie akceptacji, a wówczas się uspokoi. To chyba trochę tak, jak z niesfornym dzieckiem. Co prawda nie mam takowego, ale sama nim kiedyś byłam.

źródło: www.sklep.charaktery.eu
Długo nosiłam się z zamiarem napisania tego wszystkiego, aż w końcu w najnowszych „Charakterach” odkryłam rewelacyjny artykuł, który w połowie pozakreślałam jaskrawym highlighterem. „Moc słabości – Niedoskonali, wolni, szczęśliwi”  taki nosi tytuł i stał się bezpośrednim impulsem do napisania tego posta. Bardzo polecam w. wym. artykuł, jak zresztą całe pismo, które jako jedyne od czasów "Bravo" było w stanie mnie całkowicie oczarować. Zgodnie z wspomnianym artykułem nie rodzimy się szczęśliwi, ale musimy sobie wypracować szczęście. To pocieszające. Można sobie pomyśleć „uff, nie jestem gorszy/-a, tylko dlatego, że nie mam wiecznie banana na twarzy”. Można się rozgrzeszyć ze smutku, który tak często budzi poczucie winy. Co nie znaczy, że należy przestać walczyć o banana.

Dlaczego miałabym się wstydzić moich słabości i błędów? Nie mam nic do ukrycia! Popełnianie błędów to nie wstyd. Wstyd to nie wyciągać z nich wniosków. Mieć słabości to nie hańba. Za to oszukiwanie otoczenia i samego siebie, że się ich nie ma, jest słabe. Co więcej, kiedy otworzysz się na swoje błędy i słabości, zaakceptujesz je, uznasz je jako część siebie, zaczniesz oswajać je, uczyć się na nich i znajdować w nich plusy, mogą stać się twoją mocną stroną i przepustką do sukcesu. To zastanawiające, że obwieszczanie całemu światu swoich osiągnięć i szczęśliwych momentów jest powszechnie akceptowane i zyskuje poklask, a dzielenie się tymi ciężkimi chwilami uznawane jest za "gorsze" i często spotyka się z potępieniem. Przecież życie ma też swoje ciemne strony i wszyscy dobrze o tym wiemy. Po co udawać, że jest inaczej?

Zachodzę w głowę, dlaczego w ogóle opowiadam o tym wszystkim. Przecież już tyle na ten temat zostało powiedziane i piszą o tym ludzie odpowiednio wykwalifikowani (o ile można być wykwalifikowanym w pisaniu o szczęściu). Chyba mam potrzebę dzielenia się tym, co, w moim przekonaniu, jest dobre i może przynieść drugiej osobie jakąś korzyść. Nigdy nie wiesz, co i kiedy zmieni czyjeś myślenie na lepsze. A nuż przyczynię się do czyjejś pozytywnej zmiany, bo akurat los tak zachce, że mój tekst okaże się tym ostatecznym, decydującym bodźcem do niej. Ponad to być może muszę sama sobie przypominać o pewnych rzeczach. Czasami widzę, że wciąż mam tendencję do odmawiania sobie prawa do błędów, które raz popełnione nie dają mi spokoju dłużej niż bym tego chciała. Nie chodzi o to, żeby sobie pobłażać, ale zawsze pamiętać o tym, że największym błędem nie jest samo popełnienie błędu, ale trwanie w nim w sposób uparty i pozbawiony autorefleksji. Pisząc o tym tutaj dodatkowo zobowiązuję się sama przed sobą, aby zawsze mieć tę sentencję z tyłu głowy.

***

Kiedy płodziłam niniejszy wywód, w radiu poleciała pewna muzyczna nowość, której pozytywne dźwięki i słowa idealnie wpisują się w temat tego posta oraz stanowią, w moim odczuciu, doskonałe jego zwieńczenie. Nawet clip pokazuje jak dziecinnie łatwo jest sprawić, aby było różowo. Dżast lysn & łocz!







5 komentarzy:

  1. Ostatnio na seminarium, które odbyło się w ramach organizowanej przez mnie konferencji, jedna z prelegentek powiedziala coś w tym stylu: Kiedy wstajesz rano, to nie patrz na siebie spod oka złym wzrokiem, szukając w sobie niedostatków i niedociągnięć, wytykając sobie wszystko, co się da, ale popatrz, jak na kogoś, kogo warto kochać, kto jest piękny od środka i na zewnątrz, bo każdy ma w sobie cały ogrom piękna i nawet już niemłode ciało też jest godne miłości i ma prawo wzbudzać radość.
    Uwierzcie mi, że wielu z nas miało w oczach łzy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zuza...
    Jestem ponownie zaszczycona, że moje zdanie zostało Ci w pamięci...

    Tekst jest znakomity... Kwintesencja wszystkiego. Szkoda że nie wiedziałyśmy tego 10 lat temu, co?
    Ja bym jeszcze dołożyła do tego, że następuje pewien moment zwątpienia. Kiedy wiesz jak to działa i czasami do działania się trzeba trochę przymusić, ale mimo wszystko się nie przymuszamy. To lenistwo w czystej postaci. Bo łatwiej jest machnąć ręką i zostać w łóżku z pudełkiem lodów.
    Moja bardzo wielka wina czasami :)

    Zuza, piszesz doskonale. Masz ogromny talent... Myślę, że to wiesz...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci za ten ciepły komentarz! Pisanie to dla mnie przede wszystkim olbrzymia przyjemność - tym bardziej jestem Ci wdzięczna, że je na mnie wymusiłaś ;) I nawet jeśli miewam poczucie, że idzie mi ono nie najgorzej, to jednak słowa uznania wciąż pozostają bezcenne :) Słuszna uwaga z tym lenistwem (umysłowym?), o którym piszesz, i które niestety również bardzo dobrze znam z autopsji. Niestety łatwiej jest popaść w stary, dobrze znany schemat, niż stoczyć zwycięską polemikę z opornym mózgiem. Póki decydujemy się na lenistwo+lody, to jeszcze pół biedy, gorzej jak wybieramy lenistwo+lament ;)

      Usuń
  3. Samo życie: walka - zwyciestwo - walka - upadek i potem znowu walka i znowu zwycięstwo... Oby każde słowo kończyło się odtąd w Twoim życiu na "V" jak "Viktoria". Tak wielka praca na rzecz rozwoju zawsze wydaje soczyste, aromatyczne owoce. Pióro świetne :) Pisanie masz we krwi, wisi nad naszą rodziną od pokoleń. Zaczęło sę od Waszego pradziadka ze strony mojej mamy i bodaj pra-pra-dziadka ze strony mojego taty, choć może i wcześniej, tylko nie znam całej historii naszej rodziny...

    OdpowiedzUsuń