Przy okazji mojego urodzinowego posta zapowiedziałam, że napiszę coś więcej o tym, jak to zrobiłam, że jestem szczęśliwa. Jako że w liście motywacyjnym, który załączam do CV, zwykle określam siebie jako osobę rzetelną i sumienną, czuję, że nie za bardzo wypada mi się wycofać z tej obietnicy. No więc bycie szczęśliwym jest w gruncie rzeczy bardzo łatwe. Najzwięźlej i najlepiej ilustruje to poniższy mem, który niedawno i niespodziane ukazał się moim oczom.
Wiem, wiem, nie brzmi to zbyt odkrywczo, wręcz niezwykle banalnie, ale - w tym miejscu sorry za rozczarowanie - takie też po prostu
jest. Problem polega jak zwykle na tym, że - jak to się mówi - najciemniej bywa pod latarnią. Łatwo zrozumieć coś powierzchownie, ale dogłębnie już nieco ciężej. Jak
to powiedziała kiedyś moja, wielokrotnie cytowana tutaj, przyjaciółka Kaja: „Jeśli
chce się rzucić palenie, trzeba po prostu wyjść z założenia, że od tej chwili
jest się już osobą niepalącą. Sięganie po papierosa wtedy zwyczajnie traci sens, bo przecież... jest się osobą niepalącą” (czy jakoś
tak). Niby śmiesznie proste, ale wiąże się z tym też olbrzymi trud, jakim jest zmiana myślenia. Z pewnością istnieją również inne sprawdzone metody rzucania nałogu, za to ta bardzo do mnie przemawia.
W moim przekonaniu wyjście z uzależnienia, podobnie jak bycie szczęśliwym, jest po prostu kwestią
twardego POSTANOWIENIA. Swoją drogą, porównanie nieszczęścia do nałogu wcale nie jest niedorzeczne, bo, jak to śpiewa słynny Gotye w swoim wielkim przeboju, którego tytułu wymieniać nie trzeba, od smutku też można się uzależnić.
źródło: www.giffyreviews.tumblr.com |
Cóż, małe bywa wielkie, a proste bywa trudne (na szczęście - nomen omen - bywa też odwrotnie). Niemniej prawda jest taka, że, aby pojąć, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi, sama musiałam się oporowo nafaszerować dobrami poszerzającymi świadomość i nie mam tu na myśli narkotyków. Gwoli jasności nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć o tym, że miałam w życiu wiele epizodów wzmożonej melancholii, że
tak to nazwę. Stąd zaliczyłam mnóstwo rozmów z różnymi psychologami, kilka wizyt u bioenergoterapeuty, dwie sesje transcendentalne i jedną z muzykoterapii
dogłębnej-komórkowej, wykorzystującej specjalne kamertony do leczenia
dźwiękiem, zdarzało mi się nawet eksperymentować z antydepresantami (oczywiście
po konsultacji z odpowiednim lekarzem), ale żadna z tych rzeczy nie przyniosła długofalowej
ulgi. Wszystkie te doświadczenia były ciekawe, jedne mniej, drugie bardziej,
jednak na dłuższą metę nie były w stanie wyleczyć mojego, jakby „wszytego we
mnie” smutku. Maria Peszek, która ośmieliła się mieć depresję na wakacjach w Tajlandii i jeszcze głośno o tym mówić, powiedziała kiedyś, że „osoby uważane za wesołe, za
jajcarzy, za kompletnych wariatów w środku są podszyte mrokiem”. Co
prawda nigdy nie miałam wizerunku jajcarskiej wariatki (taką przynajmniej mam nadzieję), ale wydaje mi się, że zawsze byłam postrzegana jako osoba pogodna. Mimo to w środku często czułam się
właśnie „podszyta mrokiem” (bardzo trafnie ujęte!), a przez to nie do
końca sobą. Niejednokrotnie miałam wrażenie, ze jestem zniewolona przez jakąś dziwną, smutną siłę, która regularnie podgryzała mnie od wewnątrz i, jak na złość, lubiła osiągać swoją pełnię, gdy zostawałam sam na sam ze
sobą, nie mając znikąd ratunku. Raz było lepiej, raz gorzej, ale nawet, kiedy było lepiej, to ciężko było
mi z ręką na sercu powiedzieć, aby było naprawdę dobrze. Coś na zasadzie „to, że nie
jestem nieszczęśliwa, nie znaczy, że jestem szczęśliwa”.
źródło: www.pinterest.com |
Taki stan bywa bardzo męczący. Wiele razy byłam nim kompletnie wykończona.
Wiele razy upadałam, wiele razy się podnosiłam, aż w końcu stwierdziłam, że
muszę się podnieść raz a dobrze. Miałam już tak dosyć, że postanowiłam
zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby sobie skutecznie dopomóc.
Podkreśliłam słowa „postanowiłam” i „mojej”, aby jeszcze raz zaakcentować, że
a) chodzi o autentyczne postanowienie i b) nikt nam nie pomoże, jeśli w pierwszej
kolejności sami sobie nie pomożemy. Tak, wiem, wyświechtany frazes. Ale
naprawdę na nic nie zdadzą się wizyty u psychologa, leki czy inne czary-mary, jeśli
najpierw w naszej głowie nie nastąpi pewna przemiana. Nie możemy oczekiwać, że
ktoś odwali za nas robotę, którą przede wszystkim musimy odwalić sami. W tym
sensie rzeczywiście nikt nie jest w stanie nas uszczęśliwić. Że szczęście musimy
znaleźć w sobie wiadomo nie od dziś, jednak często nie umiemy tego
wdrożyć w życie. Sama miałam z tym spory problem. Dziś wiem, że wszystkie narzędzia
potrzebne nam do dobrego życia mamy w środku „wbudowane”. Jeśli wiesz, co chcę
powiedzieć.
Wielu ludzi uważa, że postanowienia noworoczne to bzdura.
Sama jeszcze niedawno skłaniałam się ku tej opinii, aż tu nagle pod koniec
zeszłego roku wraz z moją współlokatorką i przyjaciółką Monią POSTANOWIŁAM
podczas naszej wspólnej wieczornej głupawki, że rok 2015 to będzie najlepszy
rok, jaki dotąd przyszło mi przeżyć. Byłam tak zmęczona własnym zmęczeniem, że ten pozornie błahy wieczór
pełen banalnych wygłupów okazał się dla mnie lecznicy i oświecający. Salwy
śmiechu potrząsnęły mną dosłownie i przenośni. Tego dnia stwierdziłam, że
tylko autentycznie wesołe życie ma sens. Postanowiłyśmy z Monią
spędzić razem zbliżającego się sylwestra bez jasnego planu. Jedynym założeniem
było szlajanie się po Warszawie i dobra zabawa - nieważne, dokąd pójdziemy. Taki
miał też być cały następny rok. Pełen dobrych emocji, nieważne gdzie się
znajdę. Maksymalnie dobry, nawet, jeśli zdarzą się w nim momenty złe, których
przecież nie sposób uniknąć. Moje postanowienie noworoczne brzmiało: Każdy dzień będzie udany, bo w każdym dniu wydarzy się choć jedna udana rzecz, która uczyni ów dzień udanym. Grunt to tą rzecz wyłapać albo samemu stworzyć.
Przeczytałam o czymś takim jak „dziennik wdzięczności”, który wraz z rozpoczęciem nowego roku sama również zaczęłam prowadzić. Codziennie notuję w nim kilka rzeczy, za które danego dnia jestem wdzięczna. To mogą być drobiazgi, takie jak ładna pogoda, dobry obiad, czyjś uśmiech. Co ciekawe, zauważyłam, że im bardziej doceniam to, co dobre, tym dostaję tego więcej. Niesamowite, jak to działa. Do tego w ręce wpadł mi pewien zeszyt załączony do pewnego czasopisma, noszący tytuł "30 dni pisania". Zeszyt zawierał jedno ćwiczenie pisemne na każdy dzień związane z opisaniem swojej obecnej sytuacji, swoich ograniczeń i możliwości oraz planów i upragnionych zmian. Zaczęłam wypisywać z siebie wszystko to, co mi środku zalegało. Dodatkowo przeczytałam o konkursie, w ramach którego należało podsumować w sposób twórczy swoje ostatnie 5 lat życia. Temat idealny dla mnie, bo miałam co opowiedzieć i przetrawić. Kupiłam wielki bristol, wydrukowałam różne obrazki, wyjęłam z szuflady kredki i otworzyłam się na przypływ weny.
Przeczytałam o czymś takim jak „dziennik wdzięczności”, który wraz z rozpoczęciem nowego roku sama również zaczęłam prowadzić. Codziennie notuję w nim kilka rzeczy, za które danego dnia jestem wdzięczna. To mogą być drobiazgi, takie jak ładna pogoda, dobry obiad, czyjś uśmiech. Co ciekawe, zauważyłam, że im bardziej doceniam to, co dobre, tym dostaję tego więcej. Niesamowite, jak to działa. Do tego w ręce wpadł mi pewien zeszyt załączony do pewnego czasopisma, noszący tytuł "30 dni pisania". Zeszyt zawierał jedno ćwiczenie pisemne na każdy dzień związane z opisaniem swojej obecnej sytuacji, swoich ograniczeń i możliwości oraz planów i upragnionych zmian. Zaczęłam wypisywać z siebie wszystko to, co mi środku zalegało. Dodatkowo przeczytałam o konkursie, w ramach którego należało podsumować w sposób twórczy swoje ostatnie 5 lat życia. Temat idealny dla mnie, bo miałam co opowiedzieć i przetrawić. Kupiłam wielki bristol, wydrukowałam różne obrazki, wyjęłam z szuflady kredki i otworzyłam się na przypływ weny.
Nie powiększaj, i tak nic nie wyczytasz. |
Uznałam, że wystarczy wprowadzić jedną małą zmianę złych nawyków, żeby zmienić wszystko. Czyli zamiast leżeć i mielić w głowie na okrągło ten sam temat – wstać i coś zrobić. Pozornie mały, ale dla mnie wówczas wielki krok. Spojrzałam na przybory przygotowane do realizacji pracy konkursowej pt. „Moje ostatnie 5 lat”. Uklęknęłam nad bristolem i tak klęczałam nad nim przez większość dnia, w pocie czoła (dosłownie) oraz twórczym szale kreując moje autoterapeutyczne dzieło. To, że klęczałam nie jest bez znaczenia, bo sprawiło, że cała ta sytuacja miała w sobie coś z modlitwy. Nigdy nie zapomnę tego uczucia. Jakby coś we mnie „zaskoczyło”. Wreszcie zamiast myśleć, zaczęłam działać! Zamiast odtwarzać w głowie ponownie ten sam jałowy proces myślowy, zamiast poddawać się do niczego nie prowadzącej, wciąż tej samej gonitwie myśli, po prostu wstałam i zamieniłam tę destruktywną energię na konstruktywną, bierność na aktywność.
autor nieznany |
Co ciekawe, z perspektywy czasu mam wrażenie, że wcześniej na swój sposób wygodnie było mi tkwić w tej mojej „ciemnej nocy duszy”, jak to niektórzy nazywają, bo uczyniłam z niej paradoksalnie pewną strefę komfortu. Cieszę się, że tamtego ranka zdecydowałam się opuścić ją raz na zawsze. Od rzeczonego porannego przebudzenia (dosłownego i w przenośni) minęło już pół roku i wciąż czuję się szczęśliwa. Oczywiście nie oznacza to, że nigdy nie jestem smutna albo zdenerwowana. Nie brakuje w moim życiu momentów trudnych, miewam problemy, jak każdy, ale zmieniło się moje podejście do nich i, co za tym idzie, moja reakcja na nie. W gruncie rzeczy nie widzę nic złego w trudnościach, bo zrozumiałam, że szczęście ich nie wyklucza. Zrozumiałam, że szczęście nie wyklucza smutku, że ono pozwala smutkowi być sobą, że szczęście przytula smutek, a smutek to nie nieszczęście. Daj negatywnej emocji poczucie akceptacji, a wówczas się uspokoi. To chyba trochę tak, jak z niesfornym dzieckiem. Co prawda nie mam takowego, ale sama nim kiedyś byłam.
źródło: www.sklep.charaktery.eu |
Dlaczego miałabym się wstydzić moich słabości i błędów? Nie mam nic do ukrycia! Popełnianie błędów to nie wstyd. Wstyd to nie wyciągać z nich wniosków. Mieć słabości to nie hańba. Za to oszukiwanie otoczenia i samego siebie, że się ich nie ma, jest słabe. Co więcej, kiedy otworzysz się na swoje błędy i słabości, zaakceptujesz je, uznasz je jako część siebie, zaczniesz oswajać je, uczyć się na nich i znajdować w nich plusy, mogą stać się twoją mocną stroną i przepustką do sukcesu. To zastanawiające, że obwieszczanie całemu światu swoich osiągnięć i szczęśliwych momentów jest powszechnie akceptowane i zyskuje poklask, a dzielenie się tymi ciężkimi chwilami uznawane jest za "gorsze" i często spotyka się z potępieniem. Przecież życie ma też swoje ciemne strony i wszyscy dobrze o tym wiemy. Po co udawać, że jest inaczej?
Zachodzę w głowę, dlaczego w ogóle opowiadam o tym
wszystkim. Przecież już tyle na ten temat zostało powiedziane i piszą o tym
ludzie odpowiednio wykwalifikowani (o ile można być wykwalifikowanym w pisaniu o szczęściu). Chyba mam potrzebę
dzielenia się tym, co, w moim przekonaniu, jest dobre i może przynieść drugiej osobie jakąś korzyść. Nigdy nie
wiesz, co i kiedy zmieni czyjeś myślenie na lepsze. A nuż przyczynię się do
czyjejś pozytywnej zmiany, bo akurat los tak zachce, że mój tekst okaże się tym
ostatecznym, decydującym bodźcem do niej. Ponad to być może muszę sama sobie przypominać o pewnych rzeczach. Czasami widzę, że wciąż mam tendencję do odmawiania sobie prawa do błędów, które raz popełnione nie dają mi spokoju dłużej niż bym tego chciała. Nie chodzi o to, żeby sobie pobłażać, ale zawsze pamiętać o tym, że największym błędem nie jest samo popełnienie błędu, ale trwanie w nim w sposób uparty i pozbawiony autorefleksji. Pisząc o tym tutaj dodatkowo zobowiązuję się sama przed sobą, aby zawsze mieć tę sentencję z tyłu głowy.
***
Kiedy płodziłam niniejszy wywód, w radiu poleciała pewna muzyczna nowość, której pozytywne dźwięki i słowa idealnie wpisują się w temat tego posta oraz stanowią, w moim odczuciu, doskonałe jego zwieńczenie. Nawet clip pokazuje jak dziecinnie łatwo jest sprawić, aby było różowo. Dżast lysn & łocz!
Ostatnio na seminarium, które odbyło się w ramach organizowanej przez mnie konferencji, jedna z prelegentek powiedziala coś w tym stylu: Kiedy wstajesz rano, to nie patrz na siebie spod oka złym wzrokiem, szukając w sobie niedostatków i niedociągnięć, wytykając sobie wszystko, co się da, ale popatrz, jak na kogoś, kogo warto kochać, kto jest piękny od środka i na zewnątrz, bo każdy ma w sobie cały ogrom piękna i nawet już niemłode ciało też jest godne miłości i ma prawo wzbudzać radość.
OdpowiedzUsuńUwierzcie mi, że wielu z nas miało w oczach łzy.
Ładnie powiedziała :)
OdpowiedzUsuńZuza...
OdpowiedzUsuńJestem ponownie zaszczycona, że moje zdanie zostało Ci w pamięci...
Tekst jest znakomity... Kwintesencja wszystkiego. Szkoda że nie wiedziałyśmy tego 10 lat temu, co?
Ja bym jeszcze dołożyła do tego, że następuje pewien moment zwątpienia. Kiedy wiesz jak to działa i czasami do działania się trzeba trochę przymusić, ale mimo wszystko się nie przymuszamy. To lenistwo w czystej postaci. Bo łatwiej jest machnąć ręką i zostać w łóżku z pudełkiem lodów.
Moja bardzo wielka wina czasami :)
Zuza, piszesz doskonale. Masz ogromny talent... Myślę, że to wiesz...
Dziękuję Ci za ten ciepły komentarz! Pisanie to dla mnie przede wszystkim olbrzymia przyjemność - tym bardziej jestem Ci wdzięczna, że je na mnie wymusiłaś ;) I nawet jeśli miewam poczucie, że idzie mi ono nie najgorzej, to jednak słowa uznania wciąż pozostają bezcenne :) Słuszna uwaga z tym lenistwem (umysłowym?), o którym piszesz, i które niestety również bardzo dobrze znam z autopsji. Niestety łatwiej jest popaść w stary, dobrze znany schemat, niż stoczyć zwycięską polemikę z opornym mózgiem. Póki decydujemy się na lenistwo+lody, to jeszcze pół biedy, gorzej jak wybieramy lenistwo+lament ;)
UsuńSamo życie: walka - zwyciestwo - walka - upadek i potem znowu walka i znowu zwycięstwo... Oby każde słowo kończyło się odtąd w Twoim życiu na "V" jak "Viktoria". Tak wielka praca na rzecz rozwoju zawsze wydaje soczyste, aromatyczne owoce. Pióro świetne :) Pisanie masz we krwi, wisi nad naszą rodziną od pokoleń. Zaczęło sę od Waszego pradziadka ze strony mojej mamy i bodaj pra-pra-dziadka ze strony mojego taty, choć może i wcześniej, tylko nie znam całej historii naszej rodziny...
OdpowiedzUsuń