wtorek, 15 listopada 2016

Lecz ludzi dobrej woli jest więcej


Długo mnie nie było, wiem. To dlatego, że - stety czy niestety - nowonarodzona w mym sercu miłość do tańca wyparła wszystkie inne miłości, w tym także tę do pisania. Ale… wróciłam! Przynajmniej na chwilę. Wróciłam, by powiedzieć coś, czego nie mogę przemilczeć.

Może zabrzmię górnolotnie, a może banalnie, a może jedno i drugie, ale coś po prostu każe mi napisać to, co zaraz napiszę. Słowa te długo za mną chodziły, jakby zamglone, ale teraz wyłoniły się zza mgły i w całej swej okazałości same pchają się na światło dzienne. Może to przez te ozdoby świąteczne w sklepach.

To był piękny, radosny, kolorowy rok! Rok pełen wrażeń! Najlepszy rok w moim życiu! (Wiem, że jeszcze się nie skończył, ale wiem też, że do końca będzie wspaniały, bo tak postanowiłam). Abstrahując od tego, że prawie w całości go przetańczyłam (co już mówi samo za siebie), to dogłębnie doceniłam zjawisko, jakim jest ludzka przychylność. Poznałam wielu pozytywnych, życzliwych ludzi, a wiele już istniejących więzi pogłębiło się, co dało mi niesamowitą siłę i do dziś stanowi dla mnie źródło naturalnej, niewyczerpywalnej energii. (Tu nasuwa mi się myśl, że najlepszym źródłem odnawialnej energii jest miłość bliźniego – tak a propos zbliżających się Świąt. Trzeba by ten pomysł podsunąć ekologom.).

Nieoceniona jest moc relacji międzyludzkich! Niby to oczywiste, ale dopiero w tym roku poczułam to tak wyraźnie na własnej skórze. Zawsze miałam w dużym stopniu szczęście do ludzi, ale nigdy nie odczułam tego tak wyraźnie, jak teraz. Może bierze się to stąd, że obecnie wszystko bardziej doceniam niż kiedyś. Tak czy inaczej wiele osób bardzo mi pomogło, choć prawdopodobnie zupełnie bezwiednie i w pozornie błahy, jednak dla mnie bardzo ważny sposób – samą obecnością, otwartym sercem i uchem, dobrą chęcią. Jednocześnie wiem, że również ja sama byłam takim „jasnym promykiem” dla paru z nich, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej (dostałam na to mnóstwo wzruszających dowodów, za które jestem szalenie wdzięczna), i nie wiem, co z tych dwóch rzeczy właściwie cieszy mnie bardziej. Na szczęście nie muszę wybierać, bo jedna wynika z drugiej, tworząc cudowny, samonapędzający się krąg przyczynowo-skutkowy. Takie pozytywnie "błędne" koło. Bo dobro rodzi dobro.


Oczywiście miewałam też gorsze chwile. Zdarzyło się na przykład, że system komunikacji, łączący mnie z drugą osobą, blokował się. Wpisywałam, w moim przekonaniu, poprawne hasło, ale za każdym razem okazywało się nieprawidłowe i w końcu traciłam dostęp do wspólnej platformy porozumienia. Wiecie, o co mi chodzi – jak przy logowaniu się na konto bankowe, czy coś.

Albo kiedyś, próbując zasnąć, nagle wyobraziłam sobie, zupełnie mimowolnie, że mam raka, leżę w szpitalu, straciłam wszystkie włosy, a moim ostatnim życzeniem jest, aby u brzegu mego łóżka zasiadł ten Nieszczęsny Niedoszły z gitarą i zagrał piosenkę, którą moglibyśmy razem zaśpiewać. Totalny absurd, ale ludzki umysł chwilami nie zna litości.

W takich okolicznościach było mi, rzecz jasna, smutno i źle. Zawsze jednak pamiętałam o tym, by być swoim przyjacielem i doceniać to, co mam (choćby samą siebie i moją przyjaźń ze sobą). Co ciekawe, nie ma to nic wspólnego z egoizmem, a wręcz sprawiło, że częściej jestem przyjacielem dla innych, a inni dla mnie.

Nareszcie poczułam wymierne korzyści płynące z tak zwanej pracy nad sobą, nie zawsze łatwej, będącej czymś kompletnie abstrakcyjnym, nieuchwytnym, a przez to często frustrującym. Tyle się teraz trąbi na temat rozwoju osobistego, że czasem się go serdecznie odechciewa, ale konsekwentne i uparte inwestowanie w lepszy kontakt ze sobą samym, a przez to i z otoczeniem, naprawdę popłaca.

Mimo trudnych momentów, nigdy nie byłam tak szczęśliwa, jak teraz. Gdy coś idzie nie tak, ktoś traktuje mnie niewłaściwie (w moim odczuciu), myślę sobie: „Lecz ludzi dobrej woli jest więcej!”*

*Dzięki, Panie Niemenie, za te ponadczasowe słowa otuchy!


Pamiętam, jak wracaliśmy ze znajomymi z wyjazdu tanecznego i słuchaliśmy w samochodzie audycji o związkach miłosnych. Osoby prowadzące audycję oraz dzwoniący do nich słuchacze pitolili chyba ze dwie godziny bez większego składu i ładu, co nieźle nas ubawiło, jednak na sam koniec padły słowa, które mocno wwierciły mi się w pamięć. Wydały mi się niezwykle mądre, zwłaszcza w porównaniu z całą resztą paplaniny, i trochę nawet żałowałam, że zostały rzucone tak mimochodem, zamiast stać się zalążkiem bardziej rozbudowanej wypowiedzi. Z głośników wydobył się kobiecy głos:
„Często zapominamy o tym, że w związku należy być wobec siebie uprzejmym”
Niby nic, a jednak jak wiele! Starajmy się być wobec siebie uprzejmi - niezależnie od tego, jaki rodzaj relacji nas łączy.

Piszę to wszystko, aby powiedzieć, że przyjaźnienie się ze sobą i ze światem, bycie dobrym dla siebie i innych naprawdę OGROMNIE poprawia jakość życia. Ameryki raczej nie odkryłam, ale może udało mi się przypomnieć o czymś ważnym. Chcę podzielić się tym dobrem, które sama czuję w środku, podać je dalej. Jeśli jest choć cień szansy, że tym samym mogę stać się dla kogoś taką miłą iskierką, jakich sama ostatnio wiele spotkałam na swojej drodze, to nie mogę nie spróbować.

Dziękuję każdemu, kto rozświetlił mój rok 2016! Było wspaniale, a będzie jeszcze wspanialej. A nawet jeśli nie, to i tak będzie dobrze. Ja już to wiem. I Tobie życzę tego samego.

Życzę każdemu, kto to czyta (i temu, kto tego nie czyta również), aby (jeśli jeszcze tego nie zrobił) wyszedł naprzeciw sobie i światu. Naprawdę warto!  

A na koniec piosenka, która zawsze gra mi z tyłu głowy, gdy myślę o tym wszystkim, co napisałam powyżej:

piątek, 8 kwietnia 2016

Planeta z brodą



Myślałam, że to koniec. A jednak muszę jeszcze powrócić do tematu sprzed miesiąca. Żeby móc postawić ostatecznie kropkę, chciałabym się odnieść do trzech wielokrotnie zasłyszanych tez-mitów:

1. Kobiety chcą facetów twardych i potulnych jednocześnie.

Co i rusz spotykam się z opinią, że kobieta szuka mężczyzny stanowczego, ale i takiego, który daje sobą rządzić. Otóż zmuszona jestem stanowczo zaprotestować, ponieważ ja na przykład wcale nie chcę (musieć) rządzić facetem. Nie chcem, ale muszem.

Marzę o facecie silniejszym, mądrzejszym, lepiej wykształconym i bardziej ogarniętym ode mnie, przysięgam. Marzę o takim, który wiedziałby sam z siebie, jak należy się zachować, co jednak w naszych czasach niestety jest rzadkością. Marzę o takim, któremu nie musiałabym tłumaczyć, że należałoby na przykład ruszyć dupę i iść zarobić jakąś kasę, jakąkolwiek gdziekolwiek, bo skoro "nie chciało się nosić teczki, trzeba ciągnąć dziś woreczki", co dzięki Tuwimowi wie teoretycznie każde dziecko, nawet tytułowy Murzynek Bambo, albo że nie wypada bez słowa wyjaśnienia wystawiać dziewczyny, skoro już po kilku miesiącach znajomości wpadło się na genialny pomysł, żeby ją gdzieś zaprosić albo że nie jest dobrym pomysłem przed pierwszą randką w kinie wysyłać smsa o treści "kto pierwszy dotrze, ten kupuje bilety" albo że może lepiej nie opowiadać podczas pierwszego wspólnego posiłku z potencjalnymi teściami o podcieraniu sobie w lesie tyłka liśćmi albo że słabo jest sikać w klubie na ścianę zamiast do kibla albo tańczyć przez całą noc z inną zamiast z własną, by potem na dokładkę rzucić się z pięściami na konkurenta, kiedy ta własna też postanawia się bawić zamiast płakać w kącie I TAK DALEJ. 

Jako że niestety wielu absztyfikantom trzeba wyjaśniać tego typu oczywistości, powstaje mylne wrażenie, że my, kobiety, niczego innego nie pragniemy, jak tylko nimi rządzić. Tymczasem wiele z nas po prostu nie chce i nie potrafi przemilczeć braku podstawowych zasad kultury tudzież fundamentalnych reguł porządkujących życie w społeczeństwie. Ja bardzo chętnie zrzeknę się dobrowolnie funkcji mentorki od spraw sawłar-wiwru, tylko jednak prosiłabym uprzednio o sprzyjające temu okoliczności.

W ramach puenty punktu pierwszego pragnę dodać, że może prawdziwy facet to taki, który nie ma problemu z tym, żeby czasem przyznać rację kobiecie nie upatrując w tym od razu zagrożenia dla swojej męskości, gdyż ZNA SWOJĄ WARTOŚĆ. 



2. Chciałyście mieć równouprawnienie, to macie.

Pomijając to, że nie, nie mamy równouprawnienia, zważywszy, że nawet żeńskie gwiazdy Hollywood skarżą się na zarobki mniejsze niż te ich kolegów, to owszem, chciałyśmy równych praw, które należą nam się jak psu buda, ale nie przypominam sobie, abyśmy chciały chamstwa.

Wciąż na nowo nasuwa mi się pytanie, czy równouprawnienie polityczne i zawodowe naprawdę musi iść w parze z zanikiem wszelkich manier okazywanych kobietom, które - jakby nie patrzeć - nadal pozostają płcią mającą wyłączność na takie "atrakcje" jak PMS, okres i rodzenie. Nigdy nie będziemy we wszystkim równi, dzięki czemu za siedmioma górami i siedmioma lasami narodził się kiedyś powszechnie przyjęty zwyczaj, że to mężczyzna otwiera kobietom drzwi i kupuje im kwiaty tudzież drinki, a nie na odwrót - i niechaj tak zostanie. Ale spoko, z miłą chęcią osobiście zaproszę na kolację do ekskluzywnej restauracji tego, który urodzi mi dziecko. 

Gołym okiem widać, że mężczyźni głupieją w obliczu faktu, iż kobiety coraz lepiej radzą sobie w życiu, stały się bardziej obrotne i niezależne. Swoje ewidentne rozgoryczenie tym stanem rzeczy osobnicy płci męskiej pokrywają butą i arogancją, zamiast na przykład poklepać nas po ramieniu za to, jak ładnie sobie radzimy, co świadczyłoby o ich sile i szlachetności. Przykre jest to, że zamiast wyrazić swoje uznanie dla naszych starań w dążeniu do samodzielności i rozwoju osobistego, przeciętny modern samiec woli umniejszyć rangę modern samicy wywyższając siebie samego często za pomocą kompletnie żałosnych i prymitywnych metod, obnażających jego własną słabość. 

źródło: www.facebook.com/magda.danaj
Wychodzi na to, że jeśli facet z powodu własnego zagubienia nie potrafi się odpowiednio zachować wobec kobiety lub, co gorsza, wyżywa się na niej, bo czuje, że nie ma jej czym zaimponować, to ona jest sama sobie winna, gdyż jest przecież spadkobierczynią pierwszej fali feminizmu. Sorry, ale jeśli mężczyzna zwalnia siebie z okazywania kobiecie szacunku węsząc w jej rosnącej niezależności zagrożenie dla swoich jaj, to te jaja musi mieć bardzo malutkie.

I tym sposobem przechodzimy do punktu trzeciego:

3. Niedługo mężczyźni będą kobietom już całkiem niepotrzebni.

Polemizowałabym. Kobiety zawsze będą potrzebować mężczyzn, i to, że są w stanie same na siebie zarobić również tego nie zmieni. Z tym, że teraz potrzebują ich inaczej, wbrew pozorom nawet bardziej, bo w szerszym, pełniejszym wymiarze. Nie wystarczy, że facet położy forsę na stole, a następnie się na kanapie. Oczywiście jest to bardzo wygodne, ale niestety nasze czasy wymagają nieco większego zaangażowania tudzież multi-taskingu, od wszystkich zresztą, zarówno mężczyzn jak i kobiet, i to na każdym polu życia, i to się chyba nazywa postęp oraz rozwój, więc nie ma co histeryzować. Trzeba działać. Człowiek jak wiadomo ewoluuje, więc pora dostosować się do nowych warunków bytowania. Musimy, chcąc nie chcąc, stać się PARTNERAMI. 

Koniec obalania tez-mitów.



Paradoksalnie, im mniej facet wydaje się mieć do zaoferowania kobiecie, im mniej jest on wyględny i/lub wykształcony i/lub zasobny (itp.), tym bardziej robi się nieznośny. Człowiek myśli sobie, że skoro na oko kandydat jest – ekhem! – gorszego sortu, to zyska przy bliższym poznaniu, nadrobi zaangażowaniem, uczuciowością, kulturą osobistą, ale nic bardziej mylnego. Przy pierwszej możliwej okazji walnie taki teskt, że pójdzie ci głęboko w pięty i jeszcze długo będziesz się zastanawiać, co to właściwie łot de fak miało być, podczas gdy on prawdopodobnie będzie czuł się fajny / cool / zabawny i do końca życia nie zrozumie, za co ty, księżniczko, się obraziłaś vel obśmiałaś i dlaczego właściwie wszystko się skończyło, zanim się zaczęło. Jest to tak smutne / absurdalne / niepojęte, że no-po-prostu-szok, ale niestety równie często spotykane. 

Nie chodzi o to, że jako kobieta, i to, mówiąc językiem na miarę naszych czasów, chyba o nie najgorszych parametrach, domagam się jakiegoś szczególnego traktowania. Ja po prostu chciałabym zobaczyć zwykły, ludzki szacunek, jakim powinniśmy darzyć drugiego człowieka, i jakim ja sama staram się darzyć WSZYSTKICH nowo poznanych ludzi na dzień dobry niezależnie od płci. Ale to chyba jednak bez sensu, stwierdzam, bo jeśli facet, który lampi się na mnie przez cały wieczór, nagle bierze mnie na stronę i mówi „niestety nie mogę cię wykorzystać, bo jestem po rozstaniu”, jest to raczej jasny sygnał, że na szacunek niespecjalnie zasługuje i nie ma co tłumaczyć jego zachowania tym, że jest po kilku głębszych, a ja się pewnie i tak przesłyszałam. Zatem moja rada dla wszystkich dziewczyn: Jak mówi, że nie może wykorzystać, to znaczy, że nie może - wierzcie mu na słowo.

"Tylko ty nie znielub facetów", napisała do mnie niedawno ze szczerą troską moja przyjaciółka. Nigdy w życiu! Uwielbiam prawdziwych mężczyzn ponad wszystko! Tylko gdzie oni są?

niedziela, 13 marca 2016

Planeta z wąsem



Nareszcie znowu piszę, a to dzięki temu, że mój ostatni post na Facebooku rozpętał zagorzałą dyskusję, pozwalając mi jednocześnie zebrać nieoceniony materiał na nowy wpis. 

10 marca opublikowałam na w. wym. portalu społecznościowym następujące słowa:


Następnie przez pół dnia odpierałam ataki zbulwersowanych mężczyzn - hydyż, hydyż! Wojowniczka Zanna Zu zawsze na posterunku.

Długo się wahałam (no dobra, nie tak długo), czy dzielić się moim przemyśleniem na forum publicznym, bo liczyłam się z niewygodnymi reakcjami, ale uznałam, że prowokacja, choć niewygodna, to jednak bywa potrzebna. Tak mnie mama wychowała.

Oczywiście natychmiast pojawiły się głosy sprzeciwu sugerujące, że jak ja tak mogę i w ogóle. A ja mogę tak dlatego, że życie na Ziemi od zarania dziejów zdominowane jest przez mężczyzn i śmieszy mnie to, że nie może sobie dalej istnieć Dzień Kobiet bez Dnia Mężczyzn, bo inaczej nie jest "po równo", choć przecież i tak nie jest. 

Nie mówię, że kobiety mają zdominować świat - żadna z płci nie powinna dominować. Ponieważ jednak dominuje męska, obchodzenie Dnia Mężczyzn, żeby było "sprawiedliwie", wydaje mi się ździebko absurdalne.  

Zresztą, czy prawdziwy mężczyzna naprawdę potrzebuje Dnia Mężczyzn?



Dzień Kobiet to taki ładny symbol, hołd dla kobiety jako istoty, która rodzi człowieka i zwykle bierze na siebie "brudną robotę" życia codziennego, by mężczyzna mógł się rozwijać. Wiem, że to się powoli zmienia, ale przez setki lat tak właśnie było i w wielu domach nadal tak właśnie jest. To zwykle my poświęcamy się "dla dobra związku", a historia pełna jest przykładów wielkich mężczyzn, którzy odnieśli sukces dzięki swoim kobietom - bo to one zajmowały się domem, a nierzadko również odgrywały ważną lub nawet kluczową rolę w ich życiu zawodowym, pozostając w cieniu. 

Czy więc symboliczny Dzień Kobiet, który i tak jest czysto umowny i w żaden sposób nie rekompensuje niczego, naprawdę wymaga dla przeciwwagi Dnia Mężczyzn? Błagam. 

Nie, nie jestem feministką. Czuję się w obowiązku to napisać, bo chyba co poniektórzy mylnie pojmują mój tok myślenia. Z tego, co mi wiadomo feministki raczej nie aprobują Dnia Kobiet ani żadnych innych obyczajów ukazujących różnice między płciami. Ja tymczasem jestem fanką retro-manier i podoba mi się, gdy facet otwiera mi drzwi, odsuwa krzesło, czy podaje płaszcz. Nie przyszłoby mi też do głowy kazać mu spier*alać, gdy chce mi postawić drinka, i to jeszcze bezinteresownie, co urasta powoli do rangi nobilitacji na wagę złota.

Podobno istnieją gdzieś kobiety, które gardzą tradycyjnym damsko-męskim sawłar-wiwrem. Ja nie wiem, gdzie one są, ja ich nie znam. Jestem skłonna stwierdzić, że zostały one wymyślone jako wygodna przykrywka dla braku dżentelmeństwa (a właściwie dla szerzącego się chamstwa  - nazywając rzecz bardziej po imieniu), kolektywna wymówka uknuta przez rosnących w siłę, rozleniwionych mężczyzn, którzy - wbrew temu, co się o nich mówi - z archetypem myśliwego raczej nie mają już wiele wspólnego. 

Zachowanie współczesnych facetów, pozostawiające - delikatnie mówiąc - wiele do życzenia, to w ogóle osobny temat, do którego przymierzam się od bardzo dawna, wciąż na nowo się poddając z powodu bezdenności, złożoności oraz nieopisywalności owego zjawiska. Zwykle nie wiem jak ubrać w słowa te absurdalne sytuacje, które mnie spotykają - jedne bardziej groteskowe od drugich -, więc póki co gromadzą się one w mojej głowie, tak jak ropa gromadzi się w pryszczu, który nabrzmiały do granic możliwości w końcu pęka. 

Kiedy wreszcie "pęknie pryszcz", uruchomię cykl pt. „Jak książę zamienił się w żabę” opatrzony etykietą #psychoprzygoda, gdyż - proszę mi wierzyć - materiału na ów cykl posiadam naprawdę co nie miara. Co więcej, zaczynam upatrywać w stworzeniu takiego cyklu moją misję tu na Ziemi, bo przecież na coś te chore historie muszą się przydać, jakoś musi dać się je przekuć w coś sensownego, choć możliwość wykrzesania z nich jakiejkolwiek wartości dodatniej wydaje się graniczyć z cudem.

Na dowód tego jak bardzo jest źle, przytaczam poniższy filmik Kłamców, którzy mówią prawdę (a to podobno kobiety są przewrotne!). Z przyjemnością śledzę ich radosną twórczość, a ten odcinek ucieszył mnie szczególnie, gdyż przyniósł mi poczucie ulgi, dając nadzieję na to, że porządni faceci, choć zagrożeni wymarciem, jednak istnieją, a także utwierdził mnie w przekonaniu, iż moja krytyka względem współczesnych samców nie jest wyssana z palca. Skoro już sami faceci mówią niepochlebnie o swoim gatunku, no to chyba coś musi być na rzeczy.

Polecam wszystkim kobietom! A jeszcze bardziej facetom!



I jak ja mam obchodzić Dzień Mężczyzn? Sorry, ale nie da się. Chyba, że takich, jak ci na górze. Takich to mogę. Czyli np. Dzień Mężczyzn Porządnych. Ich istnienie celebrowałabym z niekłamaną radością. W sumie może i nawet by się znalazło kilku w moim otoczeniu.

Na koniec pragnę podzielić się wynurzeniem zainspirowanym komentarzem kolegi o tym, że faceci powoli i tak stają się zbędni, więc może za paręset tysięcy lat zaniknął i zostanie po nich tylko święto "płci wyklętej". Otóż, bardzo bym nie chciała, żeby faceci zaniknęli! Za to bardzo bym chciała, żeby przejęli dobre cechy kobiet (np. ciepło, wrażliwość, empatię), tak jak i my przejmujemy ich dobre cechy (np. siłę, obrotność, zadaniowość), przez co możemy sprawiać (mylne) wrażenie samowystarczalnych. Nie chodzi o to, żeby się do siebie upodobniać, ale czerpać wzajemnie od siebie to, co najlepsze, przy jednoczesnym zachowaniu i pielęgnowaniu swoich własnych atutów. Problem chyba polega na tym, że kobietom jakoś lepiej wychodzi ta sztuka, niż mężczyznom, którzy w tej kwestii pozostają ostro w tyle, powodując, że my pozostajemy ostro w dupie.

Zatem inspirujmy i wzbogacajmy się nawzajem, stając się lepszą wersją siebie. Zamiast skupiać się na totalnym równouprawnieniu, które przecież i tak nigdy nie będzie w pełni możliwe, biorąc pod uwagę, że z biologicznego punktu widzenia nie jesteśmy równi i prawdopodobnie nigdy nie będziemy (i to jest piękne!), dążmy do udoskonalenia obu płci, tak aby żyło nam się razem jak najlepiej. Stop odwiecznej walce płci, ale i stop jej unifikacji! Łączmy nasze dwie pierwotne i przeciwne, lecz uzupełniające się siły! Ying yang!



środa, 10 lutego 2016

Pisanie jako detox


Wciąż po głowie chodzi mi pewna wypowiedź Patti Smith, którą opublikowałam w ostatnim poście pt. Co z tą sztuką? - szczególnie jedno zdanie, które noszę w sobie odkąd tylko je przeczytałam.
"Powiększanie tego nadmiaru poprzez własną twórczość wydaje się być egocentryzmem"
Zaiste zajmowanie się jakąkolwiek dziedziną artystyczną może zdawać się nieco puste, mało pożyteczne, pozbawione głębszego sensu, a do tego dość próżne, zważywszy na to, że sprowadza się głównie do promocji twórcy i jego talentu, a tylko rzadko kiedy (przy okazji) jakichś istotnych wartości.

Być artystą oznacza wiecznie leczyć własne rany 
i jednocześnie bez końca je eksponować. 
źródło: www.quotesjunk.com
Więc dlaczego ja sama tworzę? Ok, praktycznie porzuciłam robienie muzyki, ale przecież piszę. Na małą skalę, ale jednak. Kreuję coś, co jest - jak słusznie zauważyła Patti Smith - powiększaniem i tak już istniejącego nadmiaru. Dlaczego to robię, skoro przecież się z nią zgadzam? I dlaczego ona sama nigdy nie przestała tworzyć, skoro uważa to za egocentryczne?

Moja odpowiedź zawiera się w dwóch słowach: Wewnętrzny imperatyw. Wszak nie mam nic do gadania. Piszę, bo muszę.

Moje pisanie nie jest kwestią tego, czy chcę czy nie chcę. Ja po prostu muszę. To organiczny nakaz, tak silny jak naturalny nawyk zaspokajania podstawowych potrzeb fizjologicznych. Muszę pisać, tak jak muszę jeść, pić, spać i się wypróżniać. Swoją drogą słowo "wypróżniać" idealnie ilustruje to, czym dla mnie jest wypisywanie tego, co mam w sobie. W ten sposób odtruwam organizm, wydalam zalegające w nim toksyny. 

W tym miejscu przydałaby się ilustracja ukazująca postać siedzącą na kiblu i uwalniającą do muszli klozetowej różne rzeczy, wyrazy, obrazy - wszystko to, co się za długo w niej kisiło. Niestety nie wiem, jak znaleźć taką ilustrację, ani czy takowa w ogóle istnieje, a rysować nie umiem, więc musisz ją sobie - tak jak ja - wyobrazić. 

Świetnie ten proces detoksykacji wyjaśniła na innym przykładzie córeczka blogerki działającej pod nazwą Matka Jedyna, mała osóbka o imieniu Natasza, nazwana przez swoją mamę, nie bez powodu, "niemal pięcioletnim zenem". Nataszka zapytana o to, dlaczego płacze, odparła "bo mam w głowie taką energię, której muszę się pozbyć". Dzięki, Natasza! To jest to. 

źródło: www.facebook.com/matkojedynablog

Może po prostu robimy pewne rzeczy, bo nie możemy inaczej, musimy pozbyć się pewnej energii, która nie daje nam spokoju i w tym sensie rzeczywiście nie mamy innego wyobru. Czy to nie rehabilituje tych, którzy tworzą? Czy nie rozgrzesza ich to z egocentryzmu?

Co ciekawe, im więcej piszę, tym więcej chcę pisać. Im więcej tej energii wydalam, tym szybciej i mocniej ona wraca. Przelewam jedne myśli i już nadchodzą kolejne z podwojoną siłą. Błędne koło.

A teraz zmykam, bo ponoć tylko winny się tłumaczy.

środa, 3 lutego 2016

Co z tą sztuką?

Leci sobie u mnie często Radio Kampus, które – podobnie jak pochwalona ostatnio przeze mnie Trójka – zwykle podsuwa mi coś fajnego. I tak oto przedwczoraj uwagę moją przykuły rozważania na kampusowskiej antenie dotyczące szczęścia, gdyż takie rozważania to - rzecz jasna - coś w sam raz dla mnie. Ktoś fajnie mówił o tym, że "szczęściem przez duże S" jest znaleźć zajęcie, które a) pochłania nas i b) ma głębszy sens (służy ludziom). Tym kimś okazał się być dr. Maciej Stolarski, adiunkt na Wydziale Psychologii UW, z którym się totalnie zgadzam i który jest niestety żonaty i dzieciaty, no ale nic dziwnego. Gadał za bardzo do rzeczy, aby być wolnym. Też mniejsza o to (chociaż szkoda ociupinkę, mimo że nawet gdyby był wolny, raczej niewiele by to zmieniło).

To, co usłyszałam, cudownie uzupełnia mój ostatni post pt. Piękne, bo proste, a także potwierdza dojrzewającą we mnie od jakiegoś czasu opinię, iż zajmowanie się twórczością artystyczną często bywa po prostu próżne i puste. Co ciekawe, podobną ocenę sytuacji serwuje w swojej elektryzującej książce pt. Poniedziałkowe dzieci (Just kids) jedna z najważniejszych kobiet w historii rocka, amerykańska wokalistka i poetka Patti Smith, która na temat sztuki wypowiada się w następujący sposób:

źródło: Poniedziałkowe dzieci, Patti Smith, tłum. Robert Sudół, wydawnictwo Czarne
W tle bluza Brooklyn Cloth, która tak bardzo pasuje wizualnie i merytorycznie!















No czy nie jest tak?

Lubię jak się wszystko w podobny sposób splata. Myślę o czymś, po czym znajduję poparcie dla moich myśli w różnych źródłach, często zupełnie niespodziewanie. Miłe jest to poczucie, że moje dywagacje nie są takie całkiem bez sensu, skoro nawet ktoś taki jak Patti Smith snuje podobne, no ale cóż, nadal nie daje to jasnej odpowiedzi na pytanie:

Jak to właściwie jest z tą sztuką?


Nie ulega przecież wątpliwości, że:

źródło: www.maximedelsalle.com

Wszak człowiek nierzadko znajduje w sztuce (w szerokim rozumieniu tego słowa*) zrozumienie, ukojenie, pocieszenie, itd. Nie ulega wątpliwości, że świat bez niej byłby dużo mniej barwny 

*Sztukę należy tu rozumieć po prostu jako twórczość artystyczną człowieka, ponieważ, jak powszechnie wiadomo, można się spierać bez końca, co nią jest, a co nie 

Z drugiej strony zaś ciężko oprzeć się wrażeniu, że w czasach, kiedy każdy może być muzykiem, malarzem, fotografem, rękodzielnikiem, itd., bo łatwiej niż kiedykolwiek wcześniej zrobić z pasji zawód, tworzenie przestaje być wyjątkowe, a nawet potrzebne (na taką skalę, jaką obecnie można zaobserwować). 

Patrzę na tę wszechobecną wylęgarnię talentów, tę erupcję zdolności, ten zalew twórczości wszelkiej maści, ten wysyp dzieł każdej możliwej kategorii i zastanawiam się: fajnie, ładnie, ciekawie, niesamowicie wręcz, ale, kurcze, po co tego aż tyle? Muzycy, graficy, filmowcy, projektanci, pisarze - ci mniej i bardziej znaczący - wyrastają spod ziemi jak grzyby po deszczu i... po jakiego - no właśnie - grzyba? Co dalej z nimi wszystkimi będzie? 

Odkrywam kolejnych i kolejnych wykonawców i końca nie widać. Czy oni wszyscy mają rację bytu? Czy oni wszyscy są światu naprawdę potrzebni? Czy dla nich wszystkich jest w ogóle miejsce? Za jednymi drzwiami otwierają się kolejne i tak w nieskończoność. 

źródło: www.facebook.com/bohater1








Liczba premier wszelakich z najrozmaitszych dziedzin kultury jest obezwładniająca. Nowości kulturalne ze wszystkimi swoimi niezliczonymi podgatunkami to studnia bez dna. Zawsze mi się wydaje, że jestem całkiem nieźle zorientowana w tzw. życiu kulturalnym, aż znowu natknę się na x nowych nazw i tytułów nie mówiących mi doszczętnie nic. Słucham kolejnego z pierdyliarda nowych zespołów, do których pewnie już nigdy nie wrócę z braku czasu, wynikającego z potrzeby śledzenia pozostałych rzeczy, po czym widzę jakieś cuda z filcu, tektury, szrotu lub innych odpadów, niewątpliwie wszystkie fajne i oryginalne, ale w ilości przemysłowej, i myślę sobie: Ratunku! Czy musi być tyle ciekawego w każdej dziedzinie i każdym gatunku?!

Wszystko super, podoba mi się, lubię to, ale czy nasza planeta naprawdę tego wszystkiego potrzebuje? Nawet jeśli to jest dobre, ma wartość artystyczną, wykazuje kunszt wykonawczy, odzwierciedla czyjeś niebagatelne umiejętności, to czy jest nam na serio potrzebne??? 

Czy my, współcześni ludzie, nie mamy przypadkiem do czynienia z jakimś jednym wielkim przerostem formy nad treścią tudzież ilości nad jakością? 

To piękne i straszne zarazem, że jest tyle utalentowanych osób. Straszne, ponieważ doszło, w moim odczuciu, do swoistego przeludnienia w świecie "artystycznym" (nazwijmy go tak dla uproszczenia), w którym - jak już słusznie zauważyła Patti Smith - zdaje się rządzić (prawdopodobnie wiecznie niedopieszczone) ego twórcy.

Dość mocno w pamięci utkwiła mi wypowiedź angielskiej piosenkarki i autorki tekstów, Kate Nash, której żadnego utworu zresztą nie jestem w stanie wymienić: 
Gdy jesteś w trasie, dokładnie wiesz, co robisz, i czego się od ciebie wymaga. Jest pewna rutyna. To, co sobą reprezentujesz jest namacalne, bo masz to bezpośrednio przed oczami. Ale wracasz z trasy i myślisz "Jaki to ma sens, do cholery? Co ja robię ze swoim życiem?'" 
Zainteresowanym i znającym język angielski polecam artykuł pt. Insomnia, anxiety, break-ups... musicians on the dark side of touring, z którego pochodzą powyższe, bardzo bliskie mi słowa.

Chyba nie tylko ja odnoszę wrażenie, że cały ten kulturalny rozkwit, choć chciałoby się powiedzieć "wytrysk", to strasznie obosieczna sprawa.


niedziela, 24 stycznia 2016

Piękne, bo proste



Do tego, o czym zaraz napiszę, zbieram się już od wielu tygodni. Często mam tak, że materia musi dojrzeć, zanim przeleję ją na wirtualnym papier, natomiast ten temat kiełkuje we mnie od naprawdę dawna. Kiedy jeszcze w starym roku zasiadłam do komputera, żeby ową kwestię wreszcie poruszyć, popełniłam niestety ten drobny, acz brzemienny w skutki błąd, iż z przyzwyczajenia zajrzałam jeszcze szybciutko na Fejsika. Moim oczom ukazał się link do nowego posta pewnego znanego blogera, który - o zgrozo! - mnie uprzedził. Oczywiście natychmiast odechciało mi się pisać. Co więcej, zwlekałam kilka dni z przeczytaniem tego tekstu w obawie, że wyczytam w nim dokładnie to, co sama chciałam napisać. Szybko jednak ochłonęłam i pomyślałam sobie: hej, to w sumie świetnie, że jest nas więcej!

Podobnie było ze mną i muzyką. Przez wiele lat starałam się osiągnąć coś na większą skalę jako wokalistka i autorka piosenek i ok, miałam nawet te swoje 5 minut, ale ostatnio coś niepokojąco często marudziłam w duchu, że 5 to tak jakby jednak trochę za mało, po czym doszłam do wniosku, że: hej, właściwie to po co więcej?

I to o tym dzisiaj chciałam. Że właściwie to po co chcieć więcej. Że właściwie to po co się napinać. Że chyba trzeba wrzucić na luz i brać życie takie, jakim jest i szukać w nim - takim, jakie jest - rzeczy dobrych, co jest w gruncie rzeczy bardzo proste. I że może niekoniecznie jestem od razu lamuską i no-lifem tylko dlatego, że chcę uśpić w sobie namolną maksymalistkę.

Jak napisała ostatnio moja przyjaciółka Kaja, matka nie tylko swojego, ale i mojego bloga: "szperam i szukam niecodzienności w codzienności". Sama bym lepiej tego nie ujęła. Choć właściwie nie muszę nawet specjalnie szperać i Ty pewnie też nie, Kaju oraz każdy inny człowieku. Wszak wystarczy się rozejrzeć.

Na przykład: Ogólnie nie lubię zimy, ale uwielbiam jak z nieba spadają płatki świeżego śniegu. Przystaję wtedy z zachwytu, przygwożdżona wrażeniem, że wszystko dzieje się w spowolnionym tempie. To jest magiczne. Tak jakby na górze mieli mega piana-party, a u nas na Ziemi zatrzymał się czas. 

źródło: www.static.boredpanda.com


Uwielbiam to uczucie, gdy wracam z pracy do domu, jest jakaś 20:00, zachodzę do sklepu po - dajmy na to - mleko, wodę i cytrynę (używam dużo cytryny) i żegnamy się uprzejmie na dobranoc z panią ekspedientką i wiem, ze zaraz pójdę do siebie i będzie Home Sweet Home. Jeśli mam szczególne szczęście, trafiam na moment, w którym pani ekspedientka zmywa podłogi przed zamknięciem sklepu i nucąc sobie radośnie pod nosem zwraca się do swojego kolegi przy kasie: "Bęęę-dzie, będzie zabaaa-wa [śpiewa]... Ładna piosenka, nie?". Wychodzę wtedy ze sklepu z uśmiechem na twarzy i uśmiech ten donoszę do domu, gdzie padam na moje milusińskie łóżeczko, dziękując w duchu za to, że je mam, podobnie jak to milusińskie uczucie w środku, splatające się w sposób idealnie spójny z milusińskością łożka, z którym stapiam się ja sama, przeistaczając się w oazę milusiństwa. I nikt mi tego nie odbierze. No chyba że pracodawca tej pani ekspedientki, który zawsze może ją zwolnić, albo terrorysta, który może wysadzić w powietrze sklep lub też pożar, który może mi spalić mój dom, itp. (ODPUKAĆ!).

Z biegiem lat coraz częściej dostrzegam i coraz bardziej doceniam takie właśnie drobne rzeczy. Żądza dzikich wrażeń, coraz to nowych doznań, została wyparta przez umiejętność obserwowania tego, co jest tu i teraz i znalezienia w tym tego, czego w życiu szukam, czyli pierwiastków humorystycznych, estetycznych, filozoficznych, metafizycznych, itp. To wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Trzeba mieć tylko oczy i uszy - najlepiej szeroko otwarte.

To małe rzeczy czynią życie wielkim
źródło: www.pthevinylshack.com
Wiem, że łatwo mi mówić, bo otrzymałam od życia ponadprzeciętnie dużo bodźców, a moja potrzeba wyhamowania to naturalna kolej rzeczy, dlatego nie dziwię się nikomu, kto po wielu latach nudnej rutyny pragnie się z niej wyrwać. Niemniej obawiam się i obserwuję też, że takie "zerwanie się z łańcucha" może szybko przerodzić się w chorą pogoń za czymś, co wydaje się lepsze, atrakcyjniejsze, choć tak naprawdę pozostaje bliżej nieokreślone, nieuchwytne, a przez to nieosiągalne. 

Podziwiam ludzi, którzy ciężko pracują - też jestem raczej pracowita, a w CV wpisane mam, zgodnie z prawdą, że do powierzonych mi zadań podchodzę z należytą starannością. Niemniej jednak na swój sposób współczuję osobom, które chcą coraz więcej i lepiej, chcą być nie wiadomo kim nie wiadomo jak ważnym, jakby to było nie wiadomo jak istotne. Śmieszy mnie, że coraz więcej z nas czuje potężny odśrodkowy przymus wyróżniania się, czy to za pomocą wyglądu, czy osiągania powszechnie oklaskiwanych sukcesów, że tak łakniemy akceptacji, atencji, uznania otoczenia, popularności, dwoimy się i troimy w swojej oryginalności i potrzebie bycia zauważonym, zahaczając niekiedy ostro o farsę.

Szczególnej rozrywki dostarcza mi ostatnimi czasy środowisko pseudo-artystyczne pełne podrzędnych wykonawców, którzy za wszelką cenę chcą się wybić. Bawi mnie świat celebrytów stających na rzęsach, żeby jeszcze czymś zaszokować albo chociaż zaskoczyć, zrobić coś, czego jeszcze nie było, kiedy przecież było już wszystko, wzbudzić choć na chwilkę jakąś choćby tyci kontrowersyjkę, chociaż na chwilunię zabłysnąć w towarzystwie albo na pękającym w szwach firmamencie blado świecących gwiazd, które zaraz i tak jedna po drugiej spadną na zbity pysk. 

Podczas gdy normalność jest spoko. Co więcej, to ona będzie niedługo oryginalna. Albo już jest.

źródło: www.tumblr.com

Obraz współczesnego targowiska próżności, rozrastającego się w zawrotnym tempie we wszystkich możliwych kierunkach i dziedzinach życia niczym jakiś superchwast, skutecznie zniechęcił mnie do wyciskania z życia maksa. Brzydzę się tym wyścigiem, odbywającym się jakby za szybą wystawową, za którą tabuny akwizytorów samych siebie prężą swoje łaknące oklasków ciała, przepychając się jeden przez drugiego niczym konsumencka dzicz, pragnąca upolować coś po przecenie w Czarny Piątek. Mierzi mnie to opętane perspektywą rozpoznawalności towarzystwo rozparcelowane na miliard mini krążków wzajemnej adoracji, sztucznie nakręcane jak badziewna katarynka kolejnymi talent-szołami, konkursami promującymi głównie ich sponsorów i nużącymi wszystkich dokoła głosowaniami on-line. Kiedyś ludzie wchodzili na scenę, robili swoje, robili to zajebiście i schodzili. I to wystarczało. Nie potrzebowali osobistego stylisty, dietetyka, rzeźbiarza sylwetki oraz life coacha, po to aby ewentualnie przez jeden sezon było coś o nich słychać. 

Jeśli brzmię jak rozgoryczona niedoszła artystka, sfrustrowana tym, że dano jej w radiu o kilka minut za mało, za co teraz próbuje znaleźć winnych, to może dzieje się tak dlatego, że na szczęście równolegle powstaje dużo dobrych rzeczy, za którymi jednakowoż a) nie nadążam i których b) nie współtworzę, co mnie summa summarum trochę wkurza. Ale ok, trudno, jak już wcześniej wspomniałam, epizod rozżalenia tym oczywistym faktem, iż muzyka to słaba inwestycja, mam już za sobą i pogodziłam się z myślą, że władowałam w nią mnóstwo pracy (na szczęście nie tylko w nią), z której niewiele wynika. Dziś zamiast umartwiać się, wolę wierzyć, że z jakiegoś powodu tak jest dla mnie lepiej i skupić się na roli odbiorcy, która mi być może nawet bardziej leży.

Kariera to piękna rzecz, ale nie możesz się do niej przytulić w zimną noc.
źródło: www.vinylzart.com
Może życie uchowało mnie przed czymś, nie spełniwszy moich wszystkich zachcianek? Może teraz serwuje mi fazę przejściową, taką swoistą strefę buforową między jednym wcieleniem, a drugim? Może to, czego nie załatwię teraz, zrobię, kiedy przyjdę na świat po raz kolejny, już o krok dalej jako lepsza wersja siebie? Może wszystkie niewygodne doświadczenia są po to, aby następnym razem już na starcie wiedzieć więcej intuicyjnie? Może narodzę się ponownie wyposażona w immanentny zapis wyników lekcji, które obecnie odrabiam?

Może na pewne rzeczy zwyczajnie nie jesteśmy gotowi, choć mogłoby się wydawać, że jest inaczej albo że to, czego chcemy, nam się po prostu należy?

Potencjalnych przyczyn, dla których nie jestem dziś tym, kim chciałam kiedyś być, jest całe mnóstwo. Bo nie postawiłam wszystkiego na jedną kartę, bo nie byłam dostatecznie dobra, odważna, odporna i/lub ogarnięta, bo nie znałam odpowiednich ludzi, bo nie miałam szczęścia, bo tak naprawdę wcale tego nie chciałam, bo może dziś wciągałabym nosem wszystko, co białe i się nie rusza (i da się wciągnąć), sprawiając mojej mamie niepotrzebną przykrość.

A tak nawiasem mówiąc to uważam, że sława jest nieludzka (czego dowodzą liczne tragiczne biografie) i zarezerwowana dla niewielu wybranych jednostek odpowiednio skonstruowanych do dokonywania rzeczy wielkich.

No właśnie, to po co ja się w ogóle pakowałam w tę muzykę zamiast od razu po studiach zdać egzamin na tłumacza przysięgłego albo zahaczyć się w którejś z instytucji UE, by kosić dziś gruby hajs? (Koszmar nadmiaru wyborów, cechujący nasze czasy, to temat na odrębny post.)

Można tak gdybać do usranej śmierci i nie ukrywam, że bywa to kuszące.

Jednak zamiast roztrząsać przeszłość i snuć plan podboju świata, obojętne w jakim charakterze - czy artystki czy nie-artystki, wolę po prostu ugotować zupę albo iść potańczyć.

źródło: www.facebook.com/bohater1
Kiedy czasem nachodzi mnie poczucie, że moje życie nie jest dostatecznie zajebiste, bo - umówmy się, każdego czasem nachodzi - szybko przypominam sobie, że wystarczy przenieść punkt ciężkości z negatywów na pozytywy, które niemal zawsze są obok, i jak niewiele wart jest ten ciągły bulgot niepokoju w trzewiach. Poza tym zawsze są jeszcze słynne wypowiedzi-obrazki marki Bohater made by Małgorzata Halber, przypominające o tym, że "you are not alone".

Serce pełne wdzięczności jest magnesem dla cudów
źródło: www.pinterest.com
Życie jest dużo znośniejsze, ba, jest po prostu piękne, gdy dostrzegamy nawet drobne dobrodziejstwa i gdy potrafimy być wdzięczni za nie nawet w trudnych dla nas chwilach. Wtedy łatwiej doświadczyć pocieszenia, gdyż jest się w stanie dostrzec je w pozornie błahych zdarzeniach, które dla kogoś innego mogłyby nie mieć żadnego znaczenia. Ta umiejętność z kolei pociąga za sobą więcej dobra. Głęboko wierzę w to i wiem z autopsji, że wdzięczność nagradzana jest kolejnymi powodami do wdzięczności. Dlatego staram się pielęgnować uważność i to, co mam. Po prostu. W sumie to się nawet jakoś wyjątkowo nie staram, bo to się dzieje samo. Weszło mi w nawyk, bo sprawia mi przyjemność, robi mi dobrze. Gdy jestem zmęczona, automatycznie jestem wdzięczna za łóżko. Gdy śpię w nim sama, jestem wdzięczna, że mam więcej miejsca dla siebie. Gdy choruję, jestem wdzięczna za dostęp do leków i czas na rzeczy, na które na co dzień czasu nie mam. Gdy na dworze jest zimno, jestem wdzięczna za moje przytulne mieszkanko. Gdy czuję głód, jestem wdzięczna, że mam co jeść. Gdy mam problem, jestem wdzięczna, że mam go z kim obgadać. I tak dalej.

Nigdy nie zapomnę kilku sytuacji, świadczących o tym, że warto być otwartym na sygnały ratownicze od losu, który jest nam przychylny, jeśli tylko zechcemy docenić to, co jest nam dane.

Śpiewałam na ulicy z moim ex i coś było między nami nie tak, bo pamiętam, że było mi smutno i źle. Oddaliłam się i przycupnęłam w samotni mej na schodku przed pobliskim sklepem. Będąc na dodatek w nie moim kraju, daleko od domu, poczułam nagle okropną bezradność. Przyuważyła to pewna turystka z Holandii, która okazała się moim aniołem zbawienia. Wyczuła, że coś się dzieje i po prostu podeszła zapytać, co się stało - była przy mnie, kiedy nie było przy mnie nikogo innego, a tak bardzo potrzebowałam czyjegoś ramienia. Wyrzuciłam z siebie, co miałam do wyrzucenia, a ona opowiedziała mi o swoim życiu i trudnościach, które musiała pokonać, by dziś być tą promienną, serdeczną, pełną wigoru kobietą, którą spotkałam.

Innym znów razem, w podobnej sytuacji, podeszła do mnie mała dziewczynka i wręczyła mi ten oto obrazek:

Tak jakby chciała powiedzieć: Może coś między wami jest nie tak, może twój chłopak nie ma nóg, ale spójrz, za to ma bardzo długą szyję, a ty jej w ogóle nie masz, więc super się uzupełniacie i razem tworzycie coś tak ładnego, że kwiatki kwitną wokół was. Oczywiście popłakałam się wtedy jeszcze bardziej, ale już zupełnie inaczej.

Z kolei ostatnio, kiedy po uczestnictwie w super udanym wydarzeniu kulturalnym dopadł mnie nagle, nie wiedzieć czemu, jakiś ostry ból egzystencjalny i miałam ochotę taplać się w kałuży łez na środku ulicy, wyhaczył mnie mały chłopczyk, ledwo drepczący, i z zalotnym uśmiechem oddał mi swój żółty, plastikowy widelczyk, którym pewnie chwilę wcześniej podkradał rodzicom frytki, kupione w budce obok. Do dziś noszę ten widelczyk w torebce na znak, że wszystko będzie dobrze. Jeszcze jest, kurde, żółty.



źródło: www.gryzmol.pl
Tak wiem, rzygam tęczą. Co będąc obok mnie niekoniecznie zawsze widać, ale też nie o to chodzi. Można powiedzieć, że rzygam tęczą do środka. Nie trzeba jednak być szczególnie wrażliwą osobą z wyjątkowo wyczulonym tęczo-radarem, żeby dostrzec, iż wewnętrzny tęczo-rzyg paruje przez moją skórę w postaci subtelnej kolorowej aury, którą noszę wokół siebie, niczym barwny ogon - nomen omen - pawia.


"Nie bój się w miejscu stać, nie bój się nie robić nic" śpiewa Maria Peszek w swoim nowym singlu, który ukazał się, podczas gdy ja to wszystko pisałam. I tutaj pragnę podzielić się czymś, co widnieje na stronie 12 stycznia w jednym z czterech kalendarzy-dzienników, które obecnie zapisuję (nie mogłam się zdecydować, który wybrać, więc kupiłam wszystkie):


Bardzo się cieszę, że wydawane są takie kalendarze-dzienniki, że są ludzie, którzy chcą innym ludziom przypominać, co jest ważne, i że jest coraz więcej ludzi, którzy chcą, aby im o tym przypominano. I cieszę się, że Ty - skoro to czytasz - prawdopodobnie do nich należysz.

Więc co się tak naprawdę liczy, jeśli nie ciągłe parcie do przodu i zdobywanie kolejnych szczytów? Dla mnie odpowiedź jest jasna: pomijając umiejętność cieszenia się tym, co się ma, są to RELACJE.

Bo co mnie uratowało przed smutkiem i nieszczęściem? Nie monety, ani nawet banknoty wrzucone do pokrowca od gitary, tylko drugi człowiek. Obca pani z sercem na dłoni tudzież obce dziecko z obrazkiem (bądź też plastikowym widelczykiem) w ręku.

źródło: www.facefun.pl
Drogą do bogactwa jest świadomość, jak bogaty jesteś.
źródło: www.awrightworld.tumblr.com

Bogactwo to nie to, co masz na koncie, ale to, co masz w sercu.
źródło: www.piexteller.com
Nieważne jak wykształcony, utalentowany, bogaty czy fajny sam sobie 
się wydajesz, to, jak traktujesz ludzi, mówi o tobie wszystko.
źródło: www.coreywoodsit.tumblr.com

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Gwiezdny kameleon

To chyba najbardziej nieprzyjemny początek tygodnia od lat.

Budzę się i jak co rano patrzę odruchowo na ekran telefonu. Jakieś nowe powiadomienie. Od siostry. O, wkleiła mi coś na łola. Ciekawe co! Wchodzę, czytam:


Że co?! Czy ja jeszcze śnię? Przecież dopiero co miał urodziny. Nie może nie żyć!

W moim mózgu zachodzi szybka retrospekcja - 25. czerwca 2009 r. Stoję na środku jednej z ulic w centrum Berlina. Jestem na wakacjach i niczego złego się nie spodziewam. Wtem podchodzi do mnie jakaś dziewczyna i oznajmia: "Michael Jackson is dead". Jakby ktoś dał mi w łeb.

Szybki powrót do teraźniejszości. Nastaje moment cucącej konstatacji. Czyli jednak.

Skłamałabym mówiąc, że David Bowie był niezwykle ważną osobistością w moim życiu. Nie był. Nie ukształtował mnie i nie inspirował od małego (w przeciwieństwie do Jacksona). Chciałabym móc powiedzieć, że fascynował mnie już jak byłam dzieckiem, że z zapartym tchem śledziłam i naśladowałam jego coraz to nowe artystyczne wcielenia i śpiewałam jego piosenki przed lustrem, bo żałuję, że tak nie jest.

Do muzyki Davida dojrzałam dość późno. Nie ukrywam: przez długi czas wręcz nie mogłam zrozumieć, na czym polega jego fenomen. Przełom nastąpił stosunkowo niedawno, bo jakieś kilka lat temu, gdy w końcu natknęłam się któregoś dnia na jego mało znany utwór pt. "Andy Warhol". To była miłość od pierwszego usłyszenia - mimo, a może też po części dzięki słabej jakości. Kawałek natychmiast wydał mi się magiczny, a uczucie to spotęgował dodatkowo sentyment do króla popartu, którym ekscytowałam się w wieku nastoletnim. Do tego doszedł fakt, że to utwór kompletnie niszowy, a ja uwielbiam znajdować sobie takie właśnie "perełki", takie MOJE. Co więcej, przypomniało mi się, że Bowie wcielił się przecież w rolę Warhola w filmie "Basqiat - Taniec ze śmiercią" - filmie, który obejrzałam w ważnym momencie mojego życia, podczas kilkumiesięcznego pobytu w szkole artystycznej w Danii, i który opowiada o życiu nowojorskiego, undergroundowego malarza. Moja ciekawość została skutecznie i bezpowrotnie wzbudzona.



Oczywiście natychmiast przesłuchałam cały album "Hunky Dory", z którego pochodzi powyższy utwór. Ta beztroska lekkość, swoista "soundtrackowość", ten specyficzny powiew świeżości, odrobina lekkostrawnej, zgrabnie wplecionej melancholii... Wessało mnie po uszy, a wspomniana płyta - jak to zwykle u mnie bywa w przypadku uderzających mnie muzycznych odkryć - do dziś pozostaje moją ulubioną z dotychczas zbadanego przeze mnie dorobku Davida. Zresztą jej tytuł mówi sam za siebie.

źródło: www.pl.bab.la

Szybko wzięłam się za przesłuchiwanie pozostałych dzieł artysty, których skądinąd do dziś wciąż jeszcze porządnie nie ogarnęłam z racji na jego niezwykłą płodność, i okazało się, że "to znam", "to znam", "to też znam" i "to przecież też" i "w sumie wszystko to lubię, tylko nawet o tym nie wiedziałam". Od tamtej pory, gdy tylko włączam jego hiciory, czuję się, jakbym była główną gwiazdą w jakimś super-fajnym filmie. 

Mimo tego, że tak późno zaczęłam zgłębiać twórczości tego - jakby nie patrzeć - niezmiernie ważnego muzyka, naprawdę rozbiła mnie wiadomość o jego niespodziewanej śmierci. Zrobiło mi się bardzo smutno. Nie martw się, powiedziałam sobie jednak chwilę później, gdy łzy cisnęły mi się do oczu, budząc obawę, że nie będę mogła skupić się na pracy. Śmierć to część życia, to zmiana, transformacja. Tym bardziej w przypadku tak wszechstronnego mistrza autokreacji, jakim jest... był Bowie. Pomyślawszy to, przypomniałam sobie jego kawałek pt. "Changes" i postanowiłam sięgnąć po tekst. Zobaczyłam, że w refrenie padają słowa "Turn to face the strange" ("Odwróć się i zmierz z nieznanym"), utrzymane w zdecydowanie wesołym tonie, i odetchnęłam.

Lubię myśleć, że David przeniósł się na wieczność do lepszego, kolorowszego świata, jaki sam zawsze umiał tak genialnie namalować dźwiękami i dopełnić swoim barwnym wizerunkiem. Mam nadzieję, że teraz będzie trwać bez końca w tej słodkiej, sielankowej pogodzie ducha, którą dane jest mi poczuć, gdy słucham moich ulubionych utworów jego autorstwa. 

Spoczywaj w pokoju, Davidzie, gwiezdny kameleonie. Albo nie, baw się dobrze!