czwartek, 31 grudnia 2015

Miłość 2015

Jest 31 stycznia 2015 roku. Stoją pod jej blokiem. Ona i jej ex, po raz n-ty odgrzany kotlet. Przyjechał na kilka dni z zagranicy, na którą wyemigrował w pogoni za lepszym jutrem. Spędzili razem fajne chwile, podczas których widziała w jego oczach, że nie jest mu jeszcze obojętna. Odprowadził ją pod klatkę po wspólnych 24 h. Jego krótki pobyt w Polsce miał wkrótce dobiec końca.

- Słuchaj, jeśli to prawda, co mówiłeś przed chwilą w samochodzie, że chciałbyś mieć wszystko, i karierę i mnie, to może warto byłoby się zastanowić nad tym, jak to zrobić...?

Gdyby to był film, odparły pewnie:
- Tak, to prawda, nadal coś do ciebie czuję. Przyjadę jutro i wspólnie zastanowimy się co dalej. Co ty na to?

Ale ponieważ to nie jest film, on tylko mamrocze pod nosem coś, czego ona dziś nie pamięta - prawdopodobnie dlatego, że było tak niewyraźne. Widać, że jest zmieszany i nie wie, jak się zachować, a te słowa w aucie to była raczej jedna wielka ściema na potrzebę chwili, zawoalowana deklaracja pt. "przykro mi, kotku, ale ważniejszy jest dla mnie hajs, niż ty". Kilka dni później wyjeżdża bez pożegnania tam, skąd przyjechał.

Uważam, że jest do czego wracać, pamiętam jak na mnie patrzyłeś, próbuje dalej na czacie jakiś czas później. Mogłabym przyjechać, poszukać sobie zajęcia...

Gdyby to był film, odpisałby pewnie: O tym samym myślałem.

Ale ponieważ to nie jest film, pisze tylko: Nie widzę tego.

Gdyby to był film, być może skończyłby się nowym początkiem, ale ponieważ to nie jest film, historia kończy się początkiem definitywnego końca.

***

Ale hej, Leonard Cohen powiedział, że pęknięcia są po to, aby mogło wpaść przez nie światło, a on brzmi tak mądrze, że musi mieć rację.

źródło: www.pinterest,com

***

Jest 1 maja 2015 roku. Ona stoi w kolejce do nadania bagażu na lotnisku. On dołącza.

- Ale fajny chłopak! - mówi półszeptem do przyjaciółki, która jej towarzyszy, a jej wzrok wędruje ku facetowi, który właśnie ustawił się w ogonie czekających. Wysoki, kolorowe rejbany, szopa na głowie, tobołek na plecach, typ luzaka-globtrottera, czyli typ w jej typie.

- Wiesz co, kiedyś, jak leciałam do Tajlandii i przesiadałam się w Kijowie, to tam zagadał mnie taki koleś na lotnisku i potem okazało się, że mamy obok siebie miejsca w samolocie. Nieźle, co? - opowiada koleżance, fantazjując, jakby to było, gdyby ten też miał miejscówkę obok niej.

Niewiele później siedzi już sama w hali odlotów. Czyta czasopismo Sens (Sens!), podnosi wzrok, a na przeciwko siedzi ON. Jest porządnie i mile zaskoczona. Trudno, żeby nie. Teraz widzi go dokładniej. Nie ma już na nosie okularów przeciwsłonecznych. Dostrzega jego rysy twarzy. Intryguje ją jeszcze bardziej. Spoglądają na siebie. Jeszcze raz. Ha ha, ale by było, myśli sobie.

Niewiele później siedzi w samolocie. Patrzy, a on idzie prosto na nią. Ha ha, ale by było, jakby usiadł koło mnie, śmieje się w duchu. Siada koło niej. Siedzi. I nawet nie wie, co jej siedzi w głowie. Nie ma pojęcia, o niczym nic nie wie. Niezłe jaja.

Zaczynają gadać. Gadają całą drogę. W sumie trochę tak jakby za bardzo z jej inicjatywy, ale grunt, że gadka się klei. Jest fajnie. Okazuje się, że oboje mieszkają w tym samym mieście, oboje występują na scenie, oboje lubią podróżować. Niestety przesiadają się już do dwóch różnych samolotów. 

Gdyby to był film, najdalej kilka dni później miałaby od niego co najmniej friend requesta na Fejsie (skoro już nie wziął jej numeru).

Ponieważ jednak nie jest to film, miesiąc później postanawia odnowić znajomość i wybrać się na cykliczny spektakl, w którym uczestniczy, o czym opowiedział jej w samolocie. Choćby z ciekawości. Jest wyraźnie zaskoczony na jej widok - tak bardzo, że przyznaje jej dożywotnią przepustkę na wszystkie wydarzenia z jego udziałem. Zafrapowana upewnia się dzień później, czy aby na pewno. Tak, na pewno.

Gdyby to był film, mogłaby pomyśleć, że jest nią na serio zainteresowany, a w następnym kroku zapytałby ją, czy nie umówiłaby się z nim na kawę, bo przecież tak fajnie im się wtedy rozmawiało podczas lotu. 

Ponieważ jednak nie jest to film, ich spotkania ograniczają się do tego, że ona przychodzi raz, drugi, trzeci, dziesiąty na jego występ. W końcu ma za darmo. Jest miły, gadają, ale bez przesady. Coraz wyraźniej czuć, że to nie film, a życie.

Mijają równo trzy miesiące odkąd się poznali i przychodzi 1 sierpnia 2015 roku. Oboje stoją na terenie olbrzymiego festiwalu i rozmawiają. Spotkali się przypadkiem w miejscu, przez które na przestrzeni kilku dni przewinie się raptem jakieś 100 000 osób. No dobra, kręciła się w okolicy namiotu, w którym wystąpił, ale tak czy siak. W miejscu takim jak to odnalezienie się z ludźmi, z którymi się przyszło, już graniczy z cudem.

Gdyby to był film, poszliby się razem bawić, ale ponieważ nie jest to film okazuje się, że on jest chory i wraca do domu.

Nastają wakacje i jedyne, co ich łączy to lajkowanie sobie nawzajem wybranych postów na FB. W końcu wyjechał w daleką podróż, to jak się mają spotkać.


Po wakacjach rusza nowy cykl jego występów, na których ona pojawia się regularnie. Fajny jest, kręci ją, no co ma zrobić. A do tego podoba jej się to, w czym bierze udział. No i ma za darmo, przecież to grzech nie skorzystać. Na pewno też ją lubi, przecież inaczej nie wpisałby jej for ever na vip-listę. Upewnia się, czy wszystko aktualne. Tak, aktualne.

Gdyby to był film, okazałoby się, że podczas wakacji myślał o niej, a nawet trochę za nią tęsknił i teraz chętnie spotka się gdzieś, gdzie nie będzie podziału wykonawca-widz. 

Jako że jednak nie jest to film, ona, korzystając z nadanego jej przywileju, wbija się na imprezę jubileuszową, w nadziei, że uda im się spędzić razem kilka fajnych chwil na parkiecie lub przy barze. Tak też się dzieje. Zamieniają kilka zdań, po czym zaczynają tańczyć - najpierw w tradycyjnym kółeczku, potem już we dwoje (trochę tak jakby za bardzo z jej inicjatywy, ale #yolo).

Gdyby to był film, odprowadziłby ją do metra (bo do domu to dziś za wiele nawet jak na film) i zapytałby, kiedy się znowu zobaczą.

No ale ponieważ, jak już wiadomo, nie jest to film, w końcu pada niemoralna propozycja i... czar pryska. Nawet ON chce tylko tego, nawet JEMU o nic innego nie chodzi. Mówi to zresztą wprost, więc nie ma wątpliwości. A przecież wydawał się taki inny. 

Gdyby to był film, w tym miejscu weszłyby napisy końcowe.

źródło: www.loveit.pl

***

Jest 6 grudnia 2015 roku. Stoi pośród grupki osób, która za chwilę odbędzie spacer z przewodnikiem po jednej z warszawskich dzielnic. Wypatruję bruneta-cudzoziemca poznanego w sieci, z którym nawiązała kontakt kilka miesięcy wstecz. Umówili się, że gdy przyjedzie zwiedzić Warszawę, to się spotkają. Nie widzi go. Może nie mógł trafić. Choć pewnie po prostu olał. Mniejsza o to. Nic nowego.

Gdyby to był film, przyleciałby spóźniony z jęzorem do pasa i bukietem dzikich, polnych kwiatów, ale spacer i tak jest fajny, więc generalnie jego strata. 

Wieczorem idzie potańczyć i spędza superfajnie czas. Po północy cała w skowronkach udaje się na stację metra, żeby wrócić do domu. Staje na schodach ruchomych, które wiozą ją prosto... na niego. 

- Jejku! To ty?! Co ty tutaj robisz!? - pyta zaskoczona, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. No bo, heloł, jakie jest prawdopodobieństwo, że spotka w warszawskim metrze w niedzielę po 24:00 kolesia poznanego przez internet, który mieszka nie dość, że 1300 km stąd, to jeszcze w tym samym mieście, co nowa laska jej byłego, a do tego wszystkiego wcześniej ją wystawił (nazwijmy to po imieniu). 

- Jaki przypadek, no nie mogę! - ciągnie dalej, a koleś robi tylko wielkie gały, no bo ciężko się nie dziwić. - Czemu się już więcej nie odezwałeś?
- A, sądziłem, że zapomniałaś... - próbuje zaimprowizować coś jej tajemniczy rozmówca. 

Wpadają w gadkę, bo ona zadaje sporo pytań: 1. "a co robiłeś", 2. "a jak Ci się podoba", 3. "a gdzie się zatrzymałeś". Okazuje się, że 1. "a nie pamiętam", 2. "a spoko", 3. "a w takim hostelu". Okazuje się też, że współ-hostelowicze są nudni, bo młodzi i nie ma z nimi o czym gadać, więc ona proponuje, żeby się odezwał do niej następnego dnia, bo "po 18 kończę pracę, to może coś razem porobimy". 

Gdyby to był film, powiedziałby pewnie coś w stylu: "No pewnie, super, sorry, że dziś tak wyszło, ale pewna staruszka wywróciła się przy mnie i złamała rękę, więc zawiozłem ją do szpitala, bardzo żałuję, że nie spędziłem tego czasu z tobą, ale czułem się w obowiązku jej pomóc, tak mnie wychowano, ale niesamowite, że się spotkaliśmy, to musi być znak, na pewno się odezwę jutro do ciebie, a może pójdziemy teraz coś zjeść, chociaż nie, późno już jest, pewnie już spać idziesz, bo jutro rano do pracy, ale nadrobimy" albo uśmiechnąłby się po prostu szarmancko i wysłał jej pół godziny później miłego smsa na dobranoc i/lub następnego dnia kolejnego z propozycją spotkania.

Jako że nie jest to jednak film, nie widzi wcale euforii na jego twarzy, nie widzi, aby ta magia życia codziennego go jakoś szczególnie zachwyciła, co jest dla niej niepojęte, więc myśli, że to pewnie dlatego, że jest oszołomiony tym niebywałym zbiegiem okoliczności (ta, yhm). 

Ale numer, no nie wierzę, przecież aż się prosi myśleć, że to przeznaczenie, dymi jej czacha w drodze do domu. 

Następnego dnia od 16:00 wzwyż sprawdza nerwowo telefon, zamiast skupić się na robocie. Koło 17:30 jest wiadomość!

Gdyby to był film, napisane byłoby w niej coś w stylu "Cześć, spotkajmy się o 18:30 pod Rotundą/Kolumną Zygmunta/murkiem przy Metrze Centrum", ale ponieważ oczywiście nie jest to żaden film, na ekranie smartfona widnieje jak następuje:
Przypadek czyni życie dopiero ciekawym. Jednak zapomniałem wczoraj dodać, że umówiłem się z ludźmi z hostelu* na gotowanie. Niemniej dziękuję za propozycję. Planuję przyjechać ponownie latem, wtedy chętnie wrócę do tematu, jeśli będzie nadal aktualny.
*tymi nudnymi


KONIEC

(choć zapewne c.d.n.)

źródło: www.videohive,net
źródło: www.blogiceo.nq.pl

środa, 30 grudnia 2015

Owca w wilczej skórze

Podwórko na Brzeskiej. Pomijając dzieło po lewej, dość obskurny klimat. Przymierzam się do zrobienia zdjęcia, zachodząc niechcący drogę szemranemu typkowi. Trochę robię w majty, ale nie daję po sobie poznać. Muszę mieć fotę. Ciekawe, co się wydarzy, myślę. Każe mi oddawać telefon i wyskakiwać z hajsu, czy nie? Adrenalina rośnie.

- Weź nie stój tak sama w bramie, co? - odzywa się z nieskrywaną troską rzeczony jegomość w dresie.

Yyy... Czy ja się przesłyszałam?! Szybka analiza: Nie.

- Dobra, tylko zrobię zdjęcie i spadam - rzucam z pewnym, skrywanym jednak, wzruszeniem.

Anioł stróż czuwa.
A dobro ma się dobrze i dobrze się kamufluje.

środa, 23 grudnia 2015

Bądź bliski dla bliskich!

Idę ulicą. Mijam mamę z drepczącą obok niej pociechą. Dziecko wyciąga swoje małe łapki w kierunku mamy i woła: "Mamo, weź mnie na rączki!"

Mama na to: "Nie mogę, bo palę."

Ja w myślach: #aha

Zatem w ślad za kimś, kto napisał w przejściu podziemnym przy Rondzie Mościckiego w Warszawie poniższe słowa, apeluję:


Obiecuję, że ja też będę się starać. 

Bliskich Świąt, ludzie!

czwartek, 17 grudnia 2015

Niekwestionowany njus roku

Nigdy nie zapomnę lata roku 2004 w Luksemburgu, podobnie jak żadnego innego lata, które tam spędziłam, jednak to lato było szczególne. Ok, każde inne też było szczególne, ale to było szczególnie szczególne, bo szczególne pod względem muzycznym. Ok, w sumie każde inne też takie było, ale... (hm, w sumie to też nie było CAŁE lato)... Grrr. Jeszcze raz.

Nigdy nie zapomnę, jak latem 2004 r. wylądowałam w mieście Luksemburg na corocznym festiwalu muzycznym Rock um Knuedler na Place Guillaume, gdzie na małej scenie wystąpił luksemburski zespół Couchgrass. Było to chyba dokładnie 4 lipca 2004, o ile mój dziennik z tego okresu mnie nie myli. Otwieram go i czytam: "Mała cipka szesnastka rocked my heart. (...) Jestem pełna podziwu i zazdrości. Same bachory przy tych instrumentach, proste riffy, niby nic takiego, a jednak me serce na pełnych obrotach". Byłam doprawdy oszołomiona tym, co zobaczyłam. 

mój dziennik
Amandine Klee (voc. Couchgrass) / fot. Jan Pytliński
Natychmiast kupiłam ich płytę "Motel Love", która pomagała mi potem jeszcze wiele razy wrócić pamięcią do tego magicznego zdarzenia i odświeżyć emocje, które mi wówczas towarzyszyły. Szczególnie ukochałam sobie poniższy utwór, który zresztą swoim tytułem wspaniale wpisuje się w przedświąteczny nastrój.



Byłam wtedy na studiach i sama zaczynałam swoją przygodę z robieniem muzyki. Niewiele wcześniej, bo na wiosnę 2004 r., powstał mój własny zespół - Sen Zu, a niewiele później, bo jeszcze z końcem lipca 2004 r., zaszyłam się z nim w Józefowie pod Warszawą w domu ojca jednego z zespołowych kolegów, aby ów domu pilnować pod nieobecność jego właściciela. Cóż to był za wspaniały czas! Wspólne komponowanie, granie, gotowanie... i tak przez ok. dwa tygodnie.

Któregoś wieczoru włączyłam płytę Couchgrass, żeby podzielić się z chłopakami moją jakże cenną zdobyczą-inspiracją, a wtedy jeden z nich powiedział mniej więcej to:

- To cię kręci?! To posłuchaj sobie tego!

"Tego" czyli tego:

źródło: www.rollingstone.com

I to było TO.

(Dozgonne dzięki, R.K.!!!)

Proszę jeszcze raz rzucić okiem na zdjęcie wokalistki Couchgrass, a właściwie na koszulkę, którą ma na sobie. Czyż historia nie zatoczyła fantastycznego koła?

Od tamtej pory PJ Harvey jest moją bezdyskusyjną muzyczną guru, którą natychmiast pokochałam w sposób nieodwracalny miłością bezkrytyczną. Jeśli ktoś by mnie zapytał, kim chciałabym być, jeśli nie sobą, to odpowiedziałabym, że nią. 

Nie wrzucam żadnego jej kawałka, bo chyba nie da się w jednym poście udostępnić więcej niż jednego clipu z youtube'a, a nawet jeśli się da i po prostu nie wiem, jak to zrobić, to nie ma to znaczenia, bo i tak nie wiedziałabym, co wybrać. Można włączyć sobie losowo dowolny jej utwór i będzie dobrze.

Niestety ominął mnie jedyny (?) koncert, jaki PJ zagrała w Polsce, co miało miejsce w 2008 r., jako że przebywałam wówczas na kilkumiesięcznym stypendium artystycznym zagranicą, więc od wielu lat żyłam nadzieją, że kiedyś dane mi będzie zobaczyć moją idolkę (jakkolwiek to brzmi) na żywo. "Żyłam", bo wczoraj, podczas wieczornego przeglądu Fejsa, ujrzałam to:
źródło: www.facebook/openerfestival

Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, ale oficjalny fanpage festiwalu głosił wyraźnie: "PJ Harvey - niekwestionowana królowa alternatywnego rocka po raz pierwszy na Open’erze!" 

Niekwestionowany njus roku!!!

Tym bardziej, że kiedy wracałam sobie ostatnio (chyba nawet przedwczoraj!) skądś tam do domu, coś mnie naszło i rozmarzyłam się, jak bosko byłoby, gdyby PJ znowu przyjechała do Polski, na przykład na Open' era, ale że chyba raczej niedoczekanie moje, bo przecież nic na to nie wskazuje, ale że z drugiej strony to chyba minęło już dostatecznie dużo lat, a poza tym to się musi po prostu wydarzyć, bo nie ma innej opcji, w końcu już tyle czasu czekam... no i kurde! ‪

Magia marzeń
Myślisz-masz
Bóg mnie kocha
Kocham świat
Jak ja teraz mam iść spać?!?!?

To były moje myśli, kiedy dotarło do mnie, co tu zaszło.

A teraz mam ochotę kupić bilet, zabukować kwaterę i iść pod scenę. 

Do zobaczenia w środę, 29.06.2016, w pierwszym rzędzie, Tent Stage!