czwartek, 30 lipca 2015

Lato w wielkiej wsi, czyli warszawskie kolorowe dni

Pierwszy raz odkąd pamiętam, lipiec upłynął mi bezwyjazdowo, nie licząc dwóch kilkudniowych wyskoków festiwalowych do innych polskich miast, ale co to za wyjazdy, biorąc pod uwagę, że do tej pory zwykle miesiące letnie spędzałam w dużej mierze za granicą. Tak więc siedzę sobie teraz głównie w Warszawie i pozytywnie zaskoczona stwierdzam: Wakacje w tej "dużej wsi" są OK! 


Z zachwytem przyglądam się, jak coraz żywiej tętni nadwiślańskie życie, które o dziwo jakoś nie jest w stanie mnie znudzić. Mam wrażenie, że Warszawa, na pierwszy rzut oka raczej szara, chaotyczna i mało ciekawa, podszyta jest grubą warstwą kreatywności, pulsującą, kolorową tkanką, całkowicie odporną na rutynowe, miejskie nowotwory. Przez jej skórę prześwitują zatkane, żylakowate arterie, jednak w głębi jej organizmu krąży żwawo wielobarwna krew. Ten oddolny, pozytywny ferment ma w sobie swoisty magnetyzm, któremu ciężko się oprzeć, i za którym na pewno bym tęskniła, gdyby przyszło mi kiedyś wyemigrować z kraju. "Co pani tu jeszcze robi? Czemu pani jeszcze nie wyjechała?", pyta mnie Pan Sąsiad-Emeryt, a mnie tu trzyma ten swoisty magnetyzm właśnie, podobnie jak grawitacyjna siła przyciągania trzyma mnie przy Ziemi.

Nigdy nie uważałam się za patriotkę, bo według mnie duma narodowa to bzdura. Dumnym to można być z owoców swojej pracy (w szerokim znaczeniu tego słowa), ale przecież nie z tego, że rodzimy i wychowujemy się w jakimś konkretnym miejscu na globie, co nie jest w końcu żadną naszą zasługą. Tym niemniej, nękana przez historię i powszechną opinię Warszawa, ma w sobie coś, co sprawia, że mimo frustracji, jaką nierzadko mi serwuje, kocham to miasto zmęczone jak ja. Chcę być jego częścią i móc zawsze do niego powracać. I jeśli ktoś uważa, że w Warszawie nie ma co robić, niech z Podzamcza popłynie promem na drugą stronę rzeki do plażowego klubu La Playa na orzeźwiającą lemoniadę, a następnie uda się do położonego tuż obok parku linowego, by z góry zobaczyć piękną panoramę miasta, za którą kryją się kolejne atrakcje. Jak już zejdzie na ziemię i poczuje się leciutki jak obłok, niech poszybuje, centymetr nad ziemią się unosząc, do Zoo, Parku Praskiego i/lub jednej z wielu okolicznych knajpek. A to tylko ułamek szerokiego wachlarza rozrywek, jakie to miasto ma w zanadrzu. Oferta kulturalna z dnia na dzień robi się coraz bardziej imponująca i codziennie urzeka wielością możliwości, za którą nie sposób nadążyć.

Niezależnie od okoliczności:
Koko dżambo i cycki do przodu!
Swoją drogą, tak jak w życiu, tak i w Warszawie przydaje się umiejętność doceniania drobiazgów. Weźmy np. takie Baseny Kora przy Wale Miedzeszyńskim, które odwiedziłam ostatnio z tytułu koncertu Goorala, aby posłuchać na żywo jego genialnej mieszanki polskiej muzyki ludowej i elektroniki. Miała być piana party, a piany było tyle, co kot napłakał, czyli po kostki, i to w brodziku dla dzieci, który znajdował się w części basenowej, położonej jakieś kilkaset metrów od imprezowego poletka. Ludzi też garstka, obsługa niekumata, a cały anturaż jakiś taki jakby lekko niedorobiony. Jedna wielka prowizorka rodem z nadmorskiego PRL-owskiego ośrodka wypoczynkowego przystrojona rozwalonym, wypełnionym rupieciami autobusem zaparkowanym na trawie. Ale kurcze: Były leżaki, była trampolina, były drabinki, więc była zabawa! Co z tego, że skacząc na nieco przedpotopowym ustrojstwie bałam się, że się pode mną zawali? Adrenalina! Nie wiem, z czego miałam większą frajdę - czy z trampoliny, czy z drabinek, które zmusiły mnie do wyjścia z mojej strefy komfortu, jako że za punkt honoru postawiłam sobie zwieszenie się z nich głową w dół po raz pierwszy od czasów dzieciństwa. Pomijam już sam koncert , który wypadł świetnie. To nic, że pod sceną było może jakieś 25 osób. Zapanowała atmosfera kameralnego garden party w gronie przyjaciół bez wyraźnego podziału na słuchacza i artsytę, który skądinąd jeszcze niedawno supportował samego Skrillexa. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że wszyscy super się bawili, a kto deklarował obecność i nie przyszedł, ten trąba.





piątek, 24 lipca 2015

Miłość do buraka

Stałam sobie w kolejce w warzywniaku, kiedy mała dziewczynka za mną zachwyciła się... burakiem. Naprawdę rozbrajające jest to, jak niewiele dzieciom potrzeba do szczęścia i zawsze na nowo staram się tego od nich uczyć. Tak sobie pomyślałam, że ta sama dziewczynka, która być może właśnie po raz pierwszy w życiu zobaczyła to warzywo i dostrzegła w nim piękno, kiedy już będzie starsza, nie dość, że w ogóle przestanie je zauważać, to dowie się o pejoratywnym zabarwieniu słowa "burak". Czy tak nie jest z wieloma rzeczami? Patrzymy na coś z dziecięcym, niczym niezmąconym zachwytem, a już niebawem cały czar pryska. Trochę to smutne. Chociaż... W sumie może i lepiej, żeby w przyszłości nie kręciły jej buraki.



Przypominam, że więcej dziecięcych tekstów znajdziesz pod etykietą "dziecinada", a od niedawna także w zakładce o tej samie nazwie. PS: Pielęgnuj w sobie malucha!

środa, 22 lipca 2015

Uwaga, rzygam tęczą, czyli 10 sposobów na doła

Podobno nasz mózg uwielbia wyliczanki. Prawdopodobnie dlatego internet obfituje obecnie w skondensowane mini poradniczki typu „7 sposobów na to, aby …”, „12 rzeczy, które…”, itp. Na przekór mojej niechęci do terroryzujących trendów, postanowiłam stworzyć własną wyliczankę, mianowicie jako suplement do posta pt. „Oda na szczęście”. Nie jestem co prawda ani panią psycholog ani psycholożką, ale mogę śmiało powiedzieć, że niejako z konieczności urządziłam sobie we własnym zakresie wieloletnie i pełnowymiarowe studia psychologiczne. Ze zgromadzonych informacji, pochodzących z najróżniejszych źródeł, wyciągnęłam to, co, moim zdaniem, najlepsze, i co rzeczywiście sprawdza się w praktyce (przynajmniej mojej). Metodą prób i błędów doszłam do tego, co najszybciej i najskuteczniej pomaga na doła, prześladującego mnie jeszcze do niedawna stosunkowo regularnie.

Temat jest wdzięczny, bo uniwersalny. Przecież wszyscy dążymy przez całe życie do jednego - osiągnięcia spokoju ducha. Wielu z nas popełnia przy tym podobne błędy. Kiedy jest nam źle, często sięgamy po rozwiązania, które tylko pogłębiają nasz niekorzystny stan psychiczny i/lub fizyczny - używki, przygodny seks, itp. Wiele z tych rzeczy na chwilę poprawia nam humor, ale niesie ze sobą niepożądane skutki uboczne. Inne nawet doraźnie nie przynoszą pożądanego ukojenia, wbrew temu, co sobie po nich obiecujemy, a tylko jeszcze bardziej nas dobijają. Na przykład chcesz się znieczulić alkoholem, a upijasz się na smutno, chcesz się rozweselić jointem, a po wypaleniu go dostajesz paranoi, chcesz rozładować napięcie idąc do łòżka z przypadkową osobą, a po fakcie masz kaca moralnego i czujesz podwójne osamotnienie. Dlatego zależało mi na tym, żeby odkryć chwyty przywracające dobry nastrój bez znienawidzonego przez wszystkich czekania na efekty i nikomu niepotrzebnego szkodliwego działania dla zdrowia. Niektóre z nich będą wymagały przygotowania, z tym że jednorazowego, a i sam proces przygotowawczy może dać niespodziewaną przyjemność. 

Oto 10 trików, którymi NATYCHMIAST możesz sobie wyczarować lepsze samopoczucie, kiedy czujesz, że już dłużej nie możesz. Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że na niektóre z nich, a może nawet na wszystkie, sam(a) wcześniej wpadłeś/-łaś. Jeśli tak, to gratuluję i cieszę się, że tekstem tym mogę dostarczyć ci przyjemnego poczucia potwierdzenia - to ponoć jeden z powodów, dla którego lubimy czytać tego typu wyliczanki.

1. Zagraj w „zabawę alfa”. Przygotowania: Wypisz swoje "zabawy alfa".
To rada fachowca. Uświadom sobie, jakie czynności sprawiąją ci maksymalną przyjemność, zapisz je i w chwili kryzysu wykonaj którąś z nich. Gdy poczujesz przygnębienie, rzut okiem na listę przyniesie ci cały wachlarz rozwiązań. Ważne, żeby wymienione przez ciebie zabawy alfa rzeczywiście poprawiały ci humor, a nie tylko stwarzały takie pozory. Ważne też, aby nikogo nie krzywdziły i najlepiej nie wymagały obecności innych osób, a zatem mogły być wykonywane samodzielnie. Optymalnie byłoby, gdyby twoja praca zawierała któreś z nich. Jeśli tak nie jest,  to - choć może to zabrzmieć brutalnie - pomyśl nad zmianą pracy. Od razu cię pocieszę, że im dłuższa lista, tym mniejsze prawdopodobieństwo konieczności rzucenia pracy, bo im więcej rzeczy daje ci przyjemność, tym więcej różnych zawodów możesz wykonywać, czerpiąc z nich zadowolenie.

Na mojej liście znajduje się m.in. śpiew, taniec, pisanie, malowanie paznokci (którego szczerze nienawidziłam do momentu aż nie odkryłam jego właściwości medytacyjnych), bycie na plaży i patrzenie na morze, oglądanie mapy świata, podróżowanie, głębokie oddychanie świeżym powietrzem podczas spaceru przy ładnej pogodzie. Lista jest długa i teraz, kiedy na nią patrzę, z przerażeniem stwierdzam, jak wiele rzeczy jak dawno już nie robiłam, a jak wiele z nich jest przecież tak prostych do wykonania. Niektóre wymagają oczywiście odpowiednich okoliczności zewnętrznych, np. zwykle nie mogę sobie pozwolić na to, aby rzucić wszystko i wyruszyć w podróż, natomiast na mapę świata popatrzeć i o podróży pomarzyć mogę raczej w dowolnym momencie, a sprawia mi to niemal taką samą radość. Ciężko mi w pod wpływem chwili pojechać nad morze, skoro nad nim nie mieszkam, ale np. śpiewać mogę już zawsze i wszędzie. Tak więc zadbaj o to, aby były wśród tych "zabaw" też te bardziej prozaiczne.

Tworzenie listy jest o tyle dobre, że mamy wszystko czarno na białym. Gdy jesteśmy pogrążeni w negatywnych myślach, często nie potrafimy zdobyć się na nic konstruktywnego. Stąd posiadanie takiej listy jest bardzo praktyczne - nie musimy myśleć o tym, co jest na niej napisane, tylko po prostu wystarczy, że ją przeczytamy. Oczywiście wymaga to też pewnego wysiłku, ale chyba nie ulega wątpliwości, że bez porównania mniejszego niż zastanowienie się nad tym, co nas uszczęśliwia, do czego należy zmusić się tylko raz w przypadku robienia listy.

2. Zamiast myśleć, działaj. Przygotowania: Sporządź listę rzeczy do zrobienia.
Punkt ten naturalnie wynika z punktu poprzedniego. Kiedy zaczynasz się pogrążać w czarnych myślach, po prostu zacznij robić coś, cokolwiek, co przekieruje twoje myśli na inny tor. Na pewno masz wiele rzeczy do zrobienia odłożonych "na później", które wymagają zaangażowania myśli, a zatem odwrócą twoją uwagę. Sam fakt, że którąś z nich wreszcie wykonałeś/-łaś, dostarczy ci miłego uczucia satysfakcji. Nie musi to wcale być "zabawa alfa". Ok, masz prawo poczuć się teraz nieco oszukany/-na, biorąc pod uwagę treść poprzedniego punktu, dlatego przejdę szybko i zgrabnie do kolejnego.

3. Tańcz i śpiewaj przed lustrem do pozytywnej muzyki. Przygotowania: Stwórz radosną playlistę i wyposaż swoje lokum w duże lustro.
Jeśli nie masz lustra, możesz tańczyć bez lustra. Myślę jednak, że z lustrem jest o tyle lepiej, że można dostrzec w nim dziecko w sobie (wiem, brzmi to dziwnie, ale wiesz, o co chodzi). To mój własny pomysł na tzw. chłopski, choć w praktyce jednak bardziej babski rozum. Uznajmy to za wspólną dla wszystkich "zabawę alfa", która została nam z dzieciństwa. Kto nie lubił za młodu urządzać sobie takich jednoosobowych imprez?Rozweselające działanie pogodnej muzyki niby jest powszechnie znane, ale często wcale nie sięgamy po pozytywne dźwięki, kiedy zachodzi największa potrzeba, czyli kiedy mamy doła. Raczej lubimy się wtedy dodatkowo dołować odpowiednio dołującą muzyką. Co za bezsensowny odruch! Jeśli i ty nie możesz się oprzeć użalaniu się nad sobą za pomocą (nie)odpowiedniej ścieżki dźwiękowej, przełam ten schemat! Jeśli masz choć przeciętną wrażliwość na muzykę, sam(a) się zdziwisz, jak szybko, tanio i skutecznie naładowana pozytywnymi emocjami muzyka pomoże ci się rozchmurzyć. A w połączeniu z ruchem i śpiewem to już w ogóle. Wiadomo, że ruch wyzwala endorfiny, a taniec dodatkowo rozluźnia i pozwala poczuć się beztrosko. Kolejny plus jest taki, że tańcząc w domowym zaciszu, nie musisz walić tak zwanego kielona na odwagę, czyli jest zdrowiej i ekonomiczniej, niż w przypadku nocnych baletów w klubie. Śpiew z kolei powoduje w ciele przyjemne wibracje, podobnie jak uderzenie strun w pudle gitary, i stanowi świetny wentyl niepożądanych emocji.

Uwaga: Wesoła muzyka nie jest wcale równoznaczna z disco polo czy smerfnymi hitami. Można znaleźć naprawdę całe mnóstwo lekkich, a przy okazji muzycznie ambitnych kawałków, przy całym szacunku dla muzyki mniej ambitnej, po którą oczywiście też możesz sięgnąć, aby powyginać śmiało ciało. Może być prosta - ważne, żeby spełniła swoją funkcję. Sam(a) najlepiej wiesz, co według ciebie jest jeszcze wesołe, a co już zwyczajnie głupie i na szczęście nikt tego nie będzie oceniać. Pamiętaj też, że właściwości rozweselające mogą zawierać się nie tylko w dźwiękach, ale i w słowach piosenki. Zapraszam do posłuchania mojej własnej playlisty pod mało wyszukanym tytułem "happy tunes” na spotify, gdzie znajdziesz pokaźny miks moich prywatnych rozweselaczy muzycznych, pochodzących z najróżniejszych bajek, a przy okazji być może trochę inspiracji. Nie wiem, jak ty, ale ja nie mogę się przy nich nie uśmiechać i nie ruszać. Nie zabrakło tu też pozycji, które ktoś mógłby uznać za obciachowe, ale niech się wstydzi ten, kto... słucha. Wystarczy, że klikniesz tu: Happy Tunes, a w oka mgnieniu zaczniesz rzygać tęczą. Jeśli lubisz tłuste brzmienia, to wiedz, że playlista Fat Tunes też robi robotę.

4. Przebierz się. Przygotowania: Wyposaż szafę w kilka części garderoby, wykonanych z przyjemnych w dotyku tkanin.
Serio. Gdy masz spadek nastroju, przyodziej przyjemniejszą tkaninę, luźniejszy krój i żywszy kolor bądź wzór. Doszłam do tego intuicyjnie i, biorąc pod uwagę trendy, obowiązujące w blogosferze, uznałam, że nie mogę o tym nie wspomnieć. Zauważyłam, że kiedy jest mi źle, automatycznie wybieram miłe w dotyku materiały. To tak jakby w chwilach przygnębienia moja skóra domagała się czegoś, co dałoby jej namiastkę kojącego przytulenia, które a) nie zawsze jest na wyciągnięcie ręki i b) nawet jeśli jest, to nie zostaje na ciele przez całą resztę dnia. Z kolei luźne części garderoby dają poczucie komfortu i swobody, a żywsze barwy stroju, zgodnie z psychologią kolorów, więcej energii, o czym wiem również z własnego doświadczenia. Co więcej, odpowiedni dobór ubrań pomaga przezwyciężyć obniżony nastrój nie tylko doraźnie, ale i na co dzień. To koło zamknięte. Zaobserwowałam, że im "weselsze" ciuchy zakładam, tym jestem weselsza i na odwrót: im weselsza jestem, tym "weselsze" zakładam ciuchy.

5. Odetnij się od dołujących cię ludzi. Przygotowania: Poczytaj coś o asertywności.
Jeśli czujesz, że ktoś wysysa po raz kolejny z ciebie energię, podcina ci skrzydła, itp., przerwij interakcję z tą osobą, np. wyjdź pod jakimś pretekstem z pomieszczenia, w którym się znajdujecie.  W dalszej perspektywie ogranicz lub całkowicie utnij kontakt. Wielokrotnie przeczytane i usłyszane, niezbyt łatwe w praktyce, ale wykonalne. Jeśli realizacja tego punktu jest z jakiegoś powodu niemożliwa, to chociaż nie daj sobie wejść na głowę. Jak to zrobisz, to już temat na osobną rozprawkę, który wciąż jeszcze badam. Dlatego może po prostu postaraj się o to, żeby możliwie daleko odsunąć się od wampirów energetycznych i tym podobnych, a wtedy nie będziesz musiał(a) głowić się nad tym, jak nie dać sobie wejść na głowę. To pierwsze jest prostsze, zapewniam cię. Zamiast przebywać w towarzystwie niewłaściwych ludzi, pielęgnuj wartościowe relacje i naucz się spędzać czas sam(a) ze sobą.

6. Wykonaj telefon do przyjaciela. Przygotowania: Wejdź w posiadanie telefonu oraz przyjaciela.
Znany patent z „Milionerów”. Zanim się poddasz, zadzwoń do kogoś bliskiego. Nie wstydź się i nie zwlekaj. Jeśli nie masz telefonu albo/ani przyjaciela, to postaraj się to zmienić, lub po prostu nie dołować się tym punktem i go olać.

7. Odpuść drobiazgi. Przygotowania: Zadbaj o zdrowy system wartości.
To coś, z czym sama mam problem, więc głupio mi w tym zakresie doradzać, ale sobie też muszę, więc zrobię to. Nie fiksuj się na nieistotnych szczegółach (o, z tym mam problem), tylko skup się na tym, co jest naprawdę ważne w życiu (o, z tym na szczęście nie mam problemu). Mała podpowiedź: Nie, nie chodzi o dobra materialne. Możesz teraz w myślach protestować, masz do tego prawo, ale nie licz na to, że z takim systemem wartości kiedykolwiek poczujesz się naprawdę szczęśliwy/-wa na dłużej niż za krótko. Jeśli więc poczujesz, że ogarnia cię desperacja z powodu jakiejś pierdoły, pomyśl sobie, że to tylko "problem białego człowieka" i ciesz się, że należysz do uprzywilejowanej części ludności tego świata (inaczej nie czytał(a)byś tego).

8. Przypomnij sobie coś dobrego. Przygotowania: Spisz pozytywne doświadczenia - małe i duże.
Jest tego dużo więcej, niż ci się na pierwszy rzut oka wydaje! Prawdopodobnie tego samego dnia, w którym dopadła cię chandra, a być może nawet dosłownie chwilę wcześniej, zdarzyło się coś sympatycznego, tylko ty tego nie dostrzegłeś/łaś. "Spotyka nas więcej rzeczy przyjemnych niż przykrych. Tylko że tego nie widzimy, bo mózg koncentruje się na zagrożeniach", możemy przeczytać w świetnej książce pt. "Żyj wystarczające dobrze", którą bardzo polecam. Dalej czytamy: "Jak się trochę boimy, to czujemy to wyraźnie, ale jak się trochę cieszymy, to wydaje nam się, że nic się nie dzieje." Brzmi znajomo? Na szczęście łatwo to zmienić. "Po pierwsze, dostrzegać przyjemne sytuacje. Po drugie, samemu je stwarzać (patrz punkt 2 i 3). Po trzecie, gromadzić je, a nawet wyolbrzymiać. Skoro biologia wbudowała nam w głowy mechanizm, który wyolbrzymia zagrożenia, to dla równowagi musimy nauczyć się wyolbrzymiać radości." Jeśli masz kłopot z wychwytywaniem, "wyolbrzymianiem" i/lub przypominaniem sobie szczęśliwych momentów, prowadź "dziennik wdzięczności", o którym już wspominałam przy okazji wpisu "Oda do radości". Możesz też wygrzebać z dna szafki kuchennej pusty słoik albo powiesić na biurkiem tablicę korkową - obydwa przedmioty wspaniale nadają się do zapełniania karteczkami z miłym zdarzeniami. Stopniowo tych karteczek lub zapisanych w notesie stron będzie przybywać na twoich oczach, dając ci poczucie, że wcale nie jest tak źle. W chwilach zwątpienia zawsze możesz sięgnąć po miłe chwile, zapisane czarno na białym i przekonać się, że było i nadal jest ich całkiem sporo. To w gruncie rzeczy podobny myk jak w przypadku listy "zabaw alfa".

9. Daj sobie przyzwolenie na przeżywanie negatywnych emocji. Przygotowania: Brak.
Rada ta może sprawiać wrażenie sprzecznej z punktem pierwszym, ale de facto nie jest. Rzeczywiście dobrze jest poprawiać sobie humor, jeśli tylko istnieje taka możliwość, zwłaszcza, kiedy czujemy, że „już dłużej nie możemy”, natomiast niedobrze jest bezrefleksyjnie zagłuszać w sobie negatywne myśli i uczucia. Lepiej najpierw dopuścić je do siebie i posłuchać, co mają do powiedzenia, by potem przejść przez niewygodę, jaką niosą, do rozwoju. Co więcej, kiedy zamiast buntować się przeciwko nim, dajemy im istnieć, one same prędzej, czy później zelżą. Kiedy jesteś smutny albo smutna, to sobie bądź smutny albo smutna. Kiedy chcesz popłakać, to sobie popłacz. Według mnie tekst „nie płacz” jest beznadziejny. Dlaczego niby mamy nie płakać jak chce nam się płakać? Kiedy jesteś zły albo zła, to sobie bądź zły albo zła. Oczywiście w granicach rozsądku, czyli bez krzywdzenia siebie ani innych (przede wszystkim to drugie, bo ze sobą to sobie w sumie rób, co chcesz, jeśli koniecznie chcesz).

Bardzo ładnie ujęła to Alanis Morrisette, którą podziwiam i szanuję nie tylko za piosenki, ale i za postawę życiową: „Jesteśmy nauczeni wstydzić się zagubienia, złości, strachu i smutku. Dla mnie mają tę samą wartość, co szczęście, zachwyt i natchnienie.” Krótko mówiąc: Nie ma czegoś takiego jak "złe emocje"! "Bo jeśli przeżywamy przykre emocje, to jest oczywiście trudne, ale tez twórcze", że pozwolę sobie jeszcze raz zacytować w. wym. książkę. Nie daj się zwariować i nie traktuj bycia szczęśliwym jako obowiązek! Czasami odnoszę wrażenie, że żyjemy w czasach nakazu szczęśliwości. Nie wypada nie być szczęśliwym, bo przecież - jak śpiewa Muniek Staszczyk - "jest dobrze, jest dobrze, więc o co ci chodzi". Być może czasem będzie ci ciężko czuć się zadowolonym z życia i to też jest OK!

10.  Odpowiedz na potrzeby organizmu. Przygotowania: Brak.
Nasze ciało zwykle samo daje nam znać o tym, co jest dla niego dobre i ważne, pod warunkiem, że jest wolne od uzależnień, które zacierają obraz jego prawdziwych potrzeb. Tłumaczy to moją teorię dotyczącą ubioru (patrz punkt 4) albo dlaczego miewamy czasami "fazę" na coś konkretnego do jedzenia. Ciało samo wie, co poprawi jego stan, tylko zbyt często ignorujemy sygnały, które nam wysyła i nadwyrężamy je tak długo, aż zaprotestuje chorobą. Wsłuchaj się w siebie i usłysz, co ci jest potrzebne - może to być spacer, jogging, gorąca kąpiel, zimny prysznic, itepe, itede. Moje ciało przykładowo właśnie prosi mnie za pośrednictwem bólu kręgosłupa i łzawienia oczu o to, żebym wstała już od komputera i dlatego będę już powoli kończyć.

Na odchodne pragnę tylko jeszcze dodać, że dobrze jest doceniać każdy swój najdrobniejszy postęp, pielęgnować najmniejsze pozytywne nawyki i nie zniechęcać się, jeśli nie zawsze się sprawdzą i/lub nie od razu przyniosą upragniony rezultat. Prędzej czy później "wchodzą w krew", podobnie jak nauka czegokolwiek innego - w pewnym momencie coś, co niedawno było nam jeszcze zupełnie obce, zaczyna wydawać się łatwe, aż w końcu wykonujemy to coś machinalnie, nawet nie zastanawiając się nad tym. Jeśli dotąd praktykowałeś/-łaś dołujące rytuały, być może na początku zamienienie ich na rozweselające wyda ci się dziwne, ale w końcu te drugie staną się naturalne, a te pierwsze zaczniesz organicznie odrzucać. Wiem to po sobie. To działa! Do dzieła!

poniedziałek, 20 lipca 2015

Kuchenne ewolucje

Doszły mnie słuchy, że aby stać się poczytną blogerką, należy pisać o modzie albo o kuchni, zatem postanowiłam pójść o krok dalej i połączyć te dwa z pozoru całkowicie odrębne od siebie światy. Aby odkryć, jak mocno one się w rzeczywistości przenikają, wystarczyło przejrzeć zdjęcia z sobotniej imprezy, na której moja nadworna stylistka Ela "Wróżka PR" Dulewicz, wyczarowała mi pod wpływem chwili iście magiczną kreację. Spontaniczny mariaż kunsztu stylizacji i sztuki gotowania wydał owoc, którym nie mogę się nie pochwalić. Droga Elu, myślę, że moja idolka i bratnia dusza Chujowa Pani Domu byłaby z Ciebie dumna!

piątek, 17 lipca 2015

Sen o Kazimiernikejszyn

Skoro już napisałam o Open'erze, to nie mogę nie napisać o Kazimiernikejszyn. Weekend po weekendzie miałam przyjemność odwiedzić te dwa skrajnie różne festiwale - oba na swój sposób unikatowe, choć różniące się tak bardzo od siebie, że chyba już bardziej się nie da.

Open'er - spęd totalny, jakieś 100 000 ludzi, wielki teren (dawne lotnisko), trzy duże sceny, z czego jedna ogromna, a do tego jeszcze kilka mniejszych, jak i mnóstwo różnych stoisk i stref rozrywki, program obfitujący w zagraniczne gwiazdy i naszpikowany atrakcjami do tego stopnia, że nie sposób je wszystkie zaliczyć, powroty nad ranem wesołym autobusem, duże odległości, dużo chodzenia, jeszcze więcej doznań, wielka intensywność i wszystko szybko, szybko!

VERSUS

Kazimierjnikejszyn - kameralne przedsięwzięcie, jakieś 3000 ludzi (powiedział ktoś, choć ja nie wierzę), średniej wielkości teren (dawny kamieniołom), jedna średniej wielkości scena, a na niej głównie polscy wykonawcy, poza obszarem koncertowym kilka stref aktywności, choć w gruncie rzeczy raczej chilloutu, w tym strefa nudy, gdzie po prostu nie było nic, przemieszczanie się na piechotę przyjemnym spacerkiem, niewielkie dystanse, za to wielki luz i wszystko na lajcie!

Jest jednak jeden istotny czynnik, który, poza dobrą zabawą, łączy obydwa festiwale: ładna pogoda! Pod tym względem wygrywa co prawda Open'er, który w tym roku prezentował się wyjątkowo słonecznie, ale uczestnicy Kazimierjnikejszyn też nie mogli narzekać na brak słońca. W obydwu przypadkach obeszło się, co nietypowe, bez ani jednej kropli deszczu.

źródło: www.facebook.com/kazimiernikejszyn

Drugi raz w historii świata nad Kazimierzem Dolnym na cztery dni władzę przejęło "wydarzenie bez spinki", jak nazwał je sam pomysłodawca Włodek "Paprodziad" Dembowski, charakterystyczna postać, stojąca na czele kolorowego tłumu (patrz fota u góry) oraz pozytywnie zakręconej formacji Łąki Łan (+ kilku innych zespołów). Mimo sporego napływu ludzi było rzeczywiście zaskakująco bezpsinkowo.
Tak jak w przypadku wpisu openerowego, poniżej przedstawiam moje prywatne highlighty wraz z przykładami muzyki, którą uruchomisz, klikając na tytuł utworu. Dzień 1 niestety mnie ominął. Najważniejsze jednak, że po wspaniałej podróży wzdłuż przepięknych wiejskich krajobrazów (łąki, łany, zboża, chaszcze, gąszcze, krzaczory), przy sączących się z głośników dźwiękach musicalu "Hair" i w przesympatycznym towarzystwie, udało mi się zdążyć na coś, na co bardzo zdążyć chciałam, mianowicie...

Dzień 2


Masala Soundsystem. Elektro-etno-ragga-(t)rap-punk'n'bass-step, jak określają swoją muzykę członkowie Masali, czyli bity plus muza świata, a do tego rapsy i zaśpiewy Dużego Pe - naprawdę świetna mieszanka, tworząca niepowtarzalny klimat! Zespół jak zwykle zachwycił nie tylko mnie, choć zadanie miał trudne, bo otwierał część muzyczną festiwalu i to na nim spoczywał obowiązek rozgrzania wówczas jeszcze niezbyt licznej publiczności, z czym oczywiście świetnie sobie poradził. Bardzo polecam zarówno na żywo, jak i nieżywo, np. tu: Cruel Vibrations

Nosowska. Wokalistka kultowej grupy Hey tradycyjnie dała popis nie tylko w postaci uczty muzycznej, ale i przeuroczej konferansjerki, z której uczyniła już swój znak firmowy. Jej nieco nieśmiałe "no, dziękujemy prześlicznie" wplatane między utwory zawsze na nowo mnie urzeka, nawet jeśli jest tak przewidywalne, jak deszcz w długi weekend. I ten jej koczek na czubku głowy, i ten jej UniSexBlues, zaśpiewany słodko-czułą, zachrypniętą barwą na koniec występu... ach!

Łąki Łan. Tu również bez zaskoczenia, oczywiście w pozytywnym znaczeniu. Chłopaki zawsze wypadają tak samo niepodrabialnie. Mistrzowie autokreacji i solidnego elektro-funkowego grania, słynący z tego, że robią jedyne w swoim rodzaju, kolorowe, kwiecisto-przytupowe show. Muzycznie i wizerunkowo niezmiennie w topowej formie. Był kop i były jaja (to chyba jedna z niewielu sytuacji, gdzie kop w połączeniu z jajami daje uśmiech na twarzy), a także wielka pluszowa dżdżownica uprawiająca przez większość koncertu stage diving. Wstyd się przyznać, ale z powodu później godziny nie wytrwałam do końca i jeden z moich ulubionych kawałków Łan Pała towarzyszył mi już w drodze do dom(k)u. Warto obejrzeć clip, żeby ujrzeć choć namiastkę tego, co za udziałem tych panów dzieje się na scenie.

Dzień 3

fot. Krzysztof Burski
Trio Nadwiślanśkie. Nie wiem, jak w rzeczywistości nazywali się ci państwo, którzy byli chyba z Ukrainy i tak cudnie grali nieopodal naszego domku, ale pozwoliłam ich sobie tak nazwać, jako że rozstawili się nad Wisłą, sprawiając że moja załoga, mieszkająca nad samą rzeką właśnie i konsumująca w tym czasie śniadanie, przeżyła idealny poranek. Śniadanie zresztą szybko zeszło na dalszy plan, bowiem ważniejsze stało się uczestniczenie w tym błogim przedstawieniu. Osoba, która zrobiła powyższe zdjęcie, spontanicznie wyciągnęła mnie do tańca, kładąc tym samym wisienkę na torcie tego przemiłego wspomnienia, które bez wątpienia na długo we mnie pozostanie.

Klezmafour. "Klezmer balkan electronic folk" - tak sami mówią o swojej muzyce. Widziałam ich już wcześniej "live", więc wiedziałam, że mogę spodziewać się wulkanu energii i wykonania na najwyższym poziomie. Mega power, a do tego świetny warsztat muzyczny oraz piękne, raz bardziej rzewne, raz bardziej biesiadne (w dobrym tego słowa znaczeniu) melodie. Ja rekomenduję na przykład tę: Golem Fury 

Pogodno. Ich nagrania nigdy mnie nie powalały, ale na koncercie bawiłam się świetnie. Fajna energia, no i wspólne śpiewanie o Pani w obuwniczym, która "miała taki ruch, że aż jej się buty rozeszły".
Zaraz potem jeszcze pozytywniej zaskoczył mnie Grubson, któremu jak dotąd tylko raz udało się przykuć moją uwagę fajnym kawałkiem pt. Złota Kula, nagranym we współpracy z Krzyśkiem Zalewskim, którego bardzo szanuję.

Kuba. Hitem wieczoru na miarę openerowskiego "Gdzie jest Jarek?" stała się piosenka "Panie Janie", odśpiewywana wielokrotnie przez małego Kubę, urodzonego showmana, który co i rusz wspinał się na scenę, aby zapewnić publiczność, że "wszystkie dzwony biją, bim bam bom". I w ten oto sposób wyłoniony został dżingiel tegorocznej, drugiej edycji festiwalu, później już samodzielnie intonowany przez festiwalowiczów w ramach zajawki.

Dzień 4

Bohemian Betyars. Superfajna ekipa z Węgier, grająca muzykę, którą sama określa mianem "speed folk freak punk". Chłopaki zupełnie niewzruszeni wczesnopopołudniową godziną i niedużą ilością ludzi pod sceną zaserwowali ogromną dawkę energii z wyraźnie wybijającym się, porywającym do tańca piłowaniem na skrzypcach. Jeśli lubisz speedowo-folkowo-freakowo-punkowe klimaty, posłuchaj sobie Megjöttek a fiúk, cokolwiek to znaczy.

Damian Syjonfam. Nigdy nie byłam fanką reggea'owych brzmień, ale trzeba przyznać, że te przyjemnie bujające, pozytywne wibracje pasowały na zakończenie chillowego Kazimiernikejszyna jak ulał. Swoją drogą, cóż za nieludzkie postępowanie - kończenie imprezy o 16! Poczułam się, jak dziecko, któremu każą iść spać, kiedy ono się właśnie rozkręciło i najbardziej na świecie chce się bawić. To chyba jedyny mankament tego festiwalu. A nie, jeszcze był ciut za mały wybór jedzenia i picia. Zwłaszcza jedzenia, bo przez większość czasu na terenie koncertowym można było zjeść tylko falafela. To znaczy, ja akurat bardzo lubię falafele, więc dla mnie bomba. Pierwszy raz w życiu jadłam wersję z owocem granatu i bardzo mi smakowała.

Ze wszystkich powyższych powodów wolę "Sen o Kazimiernikejszyn" Paprodziada niż "Dream of Californication" Red Hot Chili Peppers. A na koniec kilka moich impresji, pozostawiających nieco do życzenia pod względem jakości, ale być może już niebawem zostanę bogatą celebrytką, kupię sobie wypasiony aparat i będę cykać tak fantastyczne foty, jak Mateusz Stachyra (znowupojechali.blogspot.com). Póki co skutecznie sobie wmawiam, że to atut, iż moje są lo-fi.

I co? Gorzej niż w Hollywood?

I co? Życie to nie bajka?

Kojarzysz utwór The Syntetic "Człowiek widmo" o "niewidzialnym jak skała"? Chyba go ujrzałam.

Jak to śpiewa Łąki Łan: Łan pała! Odkryłam strefę, w której leżały sobie farbki i patyczki i tym sposobem stworzyłam swoją unikatową, magiczną różdżkę, za pomocą której zamierzam zmieniać świat na lepszy. Nawet nie wiesz jak relaksujący był proces tworzenia jej. Sama się nie spodziewałam.

Jeśli musi być krawat, to chociaż bez spinki!


Rokendrol wiecznie żywy. Stoisko Dziadów Kazimierskich.

Piłeś, nie łaź! Podczas wycieczki znaleźliśmy pijanego, którego kolega dzielnie doprowadził do celu.

Hula kula! Hulaj dusza! Piekła nie ma!

Tu na szczęście nic się nie działo.

Eko zawsze spoko!

Tak się bawi, tak się bawi Ka-zi-mierz!

czwartek, 9 lipca 2015

Balsam dla duszy i miód na uszy, czyli Open'er Festival 2015

Skoro już prowadzę bloga, nie mogę nie zdać relacji z fantastycznego przedsięwzięcia, jakim był tegoroczny Open'er Festival - wydarzenie o nienagannej organizacji godne co najmniej pięciu gwiazdek. Powaliła mnie już sama oferta kulinarna, obejmująca ponad 50 stoisk. Wachlarz propozycji spożywczych rozciągał się od wegańskich pierożków gotowanych na parze, przez najróżniejsze owoce w czekoladzie, aż po sushi, pomijając już takie oczywistości jak frytki belgijskie, pizze, burgery i zapiekanki w co najmniej kilku odsłonach. Może to dziwne, że pisząc o festiwalu muzycznym zaczynam od kuchni, ale ten szacunek dla podniebienia naprawdę mi zaimponował.

Teraz mogę już spokojnie przejść do meritum, czyli do muzyki. Open'er to oczywiście przede wszystkim cztery dni naprawdę dobrego grania. Balsam dla duszy i miód na uszy oraz wielkie pocieszenie w czasach ogólnej, w tym także muzycznej, zalewającej nas zewsząd tandety. Poniżej przedstawiam moje osobiste gwoździe programu poparte próbkami muzycznymi.

Dzień 1


Natalia Przybysz. Pierwszy koncert, na który trafiłam. Przy całym szacunku dla jej niewątpliwego talentu, nigdy nie byłam fanką Natalii, natomiast śpiewając "live" wreszcie mnie do siebie przekonała. Świetny głos, wspaniała muzykalność, a do tego "to coś", czego mi zawsze brakowało w jej nagraniach studyjnych. Podczas występu na telebimie można było obejrzeć najnowszy oficjalny clip z serii lyric video do utworu, który już jakiś czas temu zwrócił moją uwagę, gdyż przesłuchałam go w odpowiednim momencie, mianowicie po umyciu okien, które mnie wykończyło. Już wtedy Natalia wstępnie u mnie zapunktowała. Mimo iż ostatnia jej płyta, podobnie jak cała jej twórczość, nie była w stanie mnie powalić (na szczęście ma wielu fanów, więc nie muszę mieć z tego powodu wyrzutów sumienia), to w tym kawałku znalazłam potrzebne mi zrozumienie i już wstępnie poczułam przypływ sympatii do wokalistki, która swoim openerowym występem kupiła mnie do reszty. Żeby posłuchać i popatrzeć kliknij tu: Natalia Przybysz - Nie będę Twoją Laleczką

Chet Faker. Przystojny drwalopodobny Australijczyk o niesamowicie kojącym głosie. Przepiękna barwa i ujmująca wrażliwość muzyczna. Niestety tłum mnie nieco przytłoczył, przez co w trakcie koncertu musiałam się ewakuować z tej krainy brzmieniowej łagodności, jednak kiedy, zmieniwszy po chwili zdanie, wróciłam, zdążyłam dzięki Bogu jeszcze na końcówkę cudownego i chyba najbardziej znanego jego utworu, o tego: Chet Faker - Gold

Alabama Shakes. Zespół ze Stanów, czerpiący z najlepszych amerykańskich wzorców ze zjawiskową wokalistką Brittany Howard na czele, której potężny głos jest chyba jeszcze bardziej odjechany niż jej wizerunek. Duża dawka starej dobrej tradycji blues-rockowej, dla mnie osobiście chyba ciut za duża. Dlatego niestety nie załapałam się już na świetny kawałek Alabama Shakes - Don't Wanna Fight, który zabrzmiał pewnie niedługo po tym, jak w radosnych podskokach pognałam na...

źródło: www.m.interia.pl
brytyjską formację Alt-J, której nie mogłam się doczekać, i która w stu, a nawet dwustu procentach sprostała moim oczekiwaniom. Bardzo oryginalne granie w połączeniu z wspaniałymi wizualizacjami przeniosło mnie niemal w inny wymiar. Zgodnie z moimi przewidywaniami, kiedy usłyszałam na żywo utwór Alt-J (∆) - Taro, o mały włos nie zrobiłam w majty.

Dzień 2

źródło: www.facebook.com/marmozets
Marmozets. Niezwykle miłe zaskoczenie z Anglii. Szkoda, że zagrali już o 16:30 (co prawda na dużej scenie, ale jako pierwsi) dla zdecydowanie za małej publiczności. Niesamowita energia! Frontmanka Becca Macintyre najpierw rozniosła scenę, a potem zniosła na ramieniu perkusistę z jego podium. Kompletna petarda! Muzycznie też odpowiednio energetycznie, trochę w stylu Paramore, ale surowiej i z fajnymi elementami screamo. Przykład: Marmozets - Move, Shake, Hide

Enter Shikari. Kontynuacja i kulminacja angielskiego muzycznego czadu. Pałer totalny. Największą uwagę skupił na sobie, rzecz jasna, wokalista Rou Reynolds o przewrotnym wizerunku szarego pracownika korporacji, biegający nieustannie po scenie niczym dziecko z ADHD, schodzący ze sceny, wchodzący na kolumny, połykający mikrofon, itp. Szalony perkusista, dopełniając dzieła, co i rusz wynurzał się zza garów, aby zademonstrować orientalne ruchy dłońmi. Nietuzinkowe widowisko doprawione soczystymi post-hardcorowymi brzmieniami z elementami trance. Enter Shikari - The Last Garrison

Major Lazer. Amerykańsko-brytyjski projekt muzyki elektronicznej, czerpiący z takich gatunków jak reggae, dancehall i trap, podbijający obecnie imprezowe serca mas. Bardzo czekałam na ten występ i muszę przyznać, że był gruby, choć - podobnie jak w przypadku Die Antwoord - uznałam, że jednak lubię widzieć, jak muzyka grana "na żywo" rzeczywiście grana jest na żywo, tzn. powstaje na moich oczach, a nie jest tylko odtwarzana i okraszana perfomansem. Niby wszystko fajnie, bity były tłuste i kręcące jak należy, kolorowe wizualki wykręcały należycie mózg, kolorowe roztańczone panie wzorowo kręciły pupami, kolorowy "wodzirej" z powodzeniem zachęcał publiczność do zdjęcia koszulek i kręcenia nimi nad głowami, ale pozostał pewien niedo... kręt? To znaczy, ja bardzo lubię kolorowość, kręci mnie, ale od koncertu oczekuję jednak czegoś innego. Może to kwestia pokolenia. Jestem produktem lat 80-tych XX wieku, a zatem pewnie nieco staroświecka, przez co trochę mi tu zabrakło instrumentów lub czegoś w podobie. Ponad to z przyczyn oczywistych nie udało się zaprosić na festiwalową scenę artystów kolaborujących z tym kolektywem, często kluczowych dla jego twórczości, co pogłębiło moje poczucie niedosytu. Zatem w domu i na imprezie - jak najbardziej, na scenie - może być, ale nie musi. Tak czy siak całość uznaję za hit, bo summa summarum dobrze się bawiłam, no i w końcu to Major Lazer - producenci obecnego przeboju numer jeden na skalę światową. Major Lazer & DJ Snake - Lean On (feat. MØ)

Faithless. Niby też elektronika, a instrumenty były. I o to chodzi. Zostać do końca mi się niestety nie udało, bo zespół wyszedł na scenę dopiero o godz. 2:00, ale muzycy byli tak uprzejmi i zagrali większość najważniejszych kawałków w pierwszej połowie występu. Marzyłam o tym, żeby usłyszeć Faithless - Insomnia - ten hipnotyczny głos wokalisty o tajemniczym pseudonimie Maxi Jazz, przeplatany równie hipnotycznym motywem przewodnim utworu. Idealna kołysanka na zakończenie udanego festiwalowego dnia.

Dzień 3

źródło: www.facebook.com/KlubKomediowy
Bitwa na Dubbingi. Tym razem nie muzyka, ale teatr, a mianowicie teatr improwizowany, dla którego - obok teatru tradycyjnego - również znalazło się miejsce na Open'erze. Nie był to jedyny raz, że dzień zaczęłam od potężnej dawki śmiechu, której dostarczył mi Klub Komediowy, przybywszy ze swoim repertuarem z Warszawy, jednak tego dnia naprawdę płakałam ze śmiechu. Improwizatorzy puszczali na ekranie fragmenty znanych seriali z wyciszonym dźwiękiem i na poczekaniu dubbingowali aktorów po swojemu. Przekomiczna formuła i świetny początek dnia.

Mumford and Sons. Cholerni folk-rockowi wyciskacze łez. Tu też płakałam, ale tym razem już nie ze śmiechu, lecz ze wzruszenia. Wiedzą, jak chwycić za serce. No sorry, weź spróbuj nie poczuć się przy tym melancholijnie: Mumford and Sons - Dust Bowl Dance. Albo przy tym: Mumford and Sons - Thistle and Weeds. Jak Ci się udaje, to napisz mi proszę w komentarzu, jak to robisz. Dzięki z góry. Możesz też napisać coś innego. Bardzo się ucieszę, o ile nie będą to bluzgi typu "ty miękka klucho".

Julia Marcell. Niesamowicie wszechstronna artystka. Był to trzeci jej koncert, na którym byłam i zupełnie inny niż dwa poprzednie, które zresztą też diametralnie się od siebie różniły. Pierwszy, wiele lat temu, był kameralnym recitalem promującym pierwszą, również bardzo kameralną płytę Julii, która wówczas miała na głowie długie, brązowe włosy, na sobie klasyczną, dziewczęcą sukienkę, a na scenie tylko pianino i skrzypce, które na przemian własnoręcznie obsługiwała. Drugi koncert, promujący jej drugą płytę, był dużo bardziej barwny - dosłownie i w przenośni. Zarówno wizerunek, jak i repertuar Julii nabrał wtedy kolorów. Strój wówczas już pofarbowanej na czarno wokalistki wyraźnie rzucał się w oczy, a utwory nabrały pazura za sprawą większego, amplifikowanego instrumentarium oraz elektroniki. Tym razem z kolei na scenę wyszła zadziorna, platynowa blondyna z gitarą elektryczną, by zaprezentować utwory z trzeciej, w dużej mierze rockowej, płyty. Bardzo cenię u muzyków tego typu kreatywność i umiejętność odnajdowania się w różnych stylach przy jednoczesnym zachowaniu autentyczności. Julia pokazała, że nie tylko jest twórczym kameleonem, ale i niezwykle pogodną i serdeczną osoba o szerokim uśmiechu promieniującym ze sceny. Udowodniła, że jest nie tylko dobra w swoim fachu, ale że też naprawdę go kocha. Mój faworyt z jej nowej płyty "Sentiments": Julia Marcell - Lost my luck

The Prodigy. Openerowy koncert tych szalonych Brytoli zaliczyłam już kilka lat temu, kiedy na szczęście zaczęli grać  nieco wcześniej niż o 2:00 w nocy. Podobnie więc jak w przypadku grupy Faithless, nie wytrwałam do końca, ale i tu wiele ważnych utworów zabrzmiało w pierwszej połowie występu, który zaczął się od mojego ukochanego The Prodigy - Breathe (dźwięk przypominający świst miecza, który wchodzi na szesnastej sekundzie, świetnie ilustruje to, co czuję, kiedy piszę!), a zakończył się dla mnie na moim prawie równie ukochanym The Prodigy - Voodoo People. Uderzyło mnie, że wokalista Keith Flint od dobrych dwudziestu lat nie zmienił stylówy (w skrajnnym przeciwieństwie do Julii Marcell). Ciekawa jestem, jak się z tym czuje. W końcu facet dobija powoli do pięćdziesiątki, a  wizerunek ma, delikatnie mówiąc, oryginalny. To sprawiło, że zaczęłam postrzegać imidż artysty jako swoistą pułapkę, wręcz swego rodzaju więzienie, w którym on sam się zamyka. No ale jako że miał to być lekki i przyjemny post po-festiwalowy, nie będę dryfować dalej w tym kierunku.

Dzień 4

www.facebook.com/elliphantmusic
Elliphant. Czarny koń tegorocznej edycji festiwalu. Kobieta-sztos. Szwedka posługująca się jamajskim akcentem, co już samo w sobie jest intrygujące. Ładna, zdolna, energiczna i rozbrajająco pozytywna. Totalnie rozłożyła mnie na łopatki swoją przebojowością i charyzmą. Niby wiele się na tej scenie nie działo (oprócz Elli był na niej tylko DJ) i pora też raczej nie sprzyjała szałowym wykonom (17:00), ale jednak przez większość czasu miałam ciary i nie potrafiłam ani usiedzieć, ani ustać w miejscu. Nie ja jedna zresztą. Publiczność mimo dość wczesnej jak na festiwalowe warunki godziny szalała i wcale jej się nie dziwię. Kawałki, które już w domu na moich głośnikach brzmiały świetnie, teraz nabrały zupełnie nowego życia. Zdecydowanie najmilsze zaskoczenie z całego Open'era 2015. Mój ulubiony kawałek: Elliphant - Revolusion. I niech będzie jeszcze ten, chyba najbardziej popularny, stworzony we współpracy ze słynnym Skrillexem, który sprawia, że wszystko brzmi odpowiednio tłuściutko: Elliphant - Only Getting Younger ft. Skrillex. "Fuck tomorrow! We only getting younger!"

Domowe Melodie. Bardzo się napaliłam na to, żeby zobaczyć i usłyszeć to warszawskie trio, które na przestrzeni ostatnich kilku lat zrobiło tak oszałamiającą furorę. Niestety ku ich nieszczęściu zagrali po rewelacyjnej Elliphant, przy której wypadli - jak na mój gust - dość blado. Co prawda Justynie, Staszkowi i Kubie nie sposób odmówić olbrzymiego uroku osobistego i fajnego pomysłu na siebie, ale jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że stanowią zjawisko nieco przereklamowane. Opinia ta być może po części wynika z niefortunnej kolejności występów, niemniej uznałam, że hype wokół nich jest trochę na wyrost, choć - jak słusznie skomentował tę wypowiedź jeden z moich festiwalowych towarzyszy - hype chyba z założenia jest trochę na wyrost. Mój faworyt spośród ich słynnych filmików youtube'owych: Domowe Melodie - Chłopak

Hozier. Muzyk uliczny z Irlandii, który wydał niedawno świetny debiut. Co zabawne, wraz z rozpoczęciem jego koncertu niespodziewanie spotkałam w tłumie koleżankę i jej chłopaka... Irlandczyka. Koleżanka wcisnęła mi do ręki piwo i poczęstowała mnie na moją prośbę papierosem (moim drugim w tym roku), utwierdzając mnie w przekonaniu, że palenie jednak jest dość ohydne (dzięki, Kasia, pozdrawiam!), a Hozier zaśpiewał i zagrał super. Hozier - Take Me To Church

Kasabian. Nie wiedziałam do końca, czego się spodziewać po tym zespole i po raz kolejny podczas tego festiwalu zostałam mile zaskoczona. Solidne elektro-rockowe granie, które sprawiło, że aż dudniła ziemia na której siedziałam, a potem leżałam, gdyż był to bardzo ciepły wieczór i tak mnie jakoś wzięło na wakacyjne lenistwo. Tak więc ziemia kołysała mnie do snu tej upalnej nocy, wibrując do dźwięków takich jak Kasabian - Underdog.


Hitem ostatniego wieczoru było również zbiorowe pytanie, które, narodziwszy się w nieznanych mi bliżej okolicznościach, rozeszło się szerokim echem niczym ujadanie wiejskich psów, zarażających siebie nawzajem szczekaniem: Gdzie jest Jarek? Wszyscy szukali Jarka, nawołując go wszędzie i skandując jego imię nawet w przerwach między utworami podczas występów artystów, którym z tego tytułu serdecznie współczułam. Za to Jarkowi troszkę zazdrościłam. Musiał się poczuć bardzo ważny. Czy Jarek rzeczywiście się zgubił, i czy w ogóle istnieje, być może już na zawsze pozostanie tajemnicą. Mam nadzieję, że jeśli istnieje i zaginął, pojawił się koniec końców pod psychodelicznie odblaskowym "Totemem", miejscem spotkań na miarę warszawskiej Kolumny Zygmunta, by tym samym położyć kres szalonej akcji poszukiwawczej, tak usilnie proszącej się o happy end.


Chciałam jeszcze dodać, że uwielbiam przeglądać smsy w moim telefonie, które zostały mi na pamiątkę po tym wyjeździe i lecą tak: "Przy wieży jesteśmy", "Jesteśmy w kawiarni na filmie", "Idę", "Będę po prawej od Tymbarku", "Przy Desperadosie dają za darmo browary :D", "Siedzę na trawie przy żółtej latarni", "Gdzie stoicie?", "10m od sceny po lewej", "Przy Totemie", "Po Disclosure pod totemem", itd. Nie wiem, czy Ciebie bawią, ale mnie bardzo.

A na zakończenie kilka fotek mojego autorstwa.

Tak można by w skrócie opisać cały festiwal. Praca pochodzi z wystawy pt. "Nikt nam nie weźmie naszej młodości", która znajdowała się na terenie festiwalu i prezentowała awangardę lat 80-tych. 

A to też z wystawy "Nikt nam nie weźmie naszej młodości".

A to też element sztuki, którą można podziwiać na Open'erze od 2013 r. Instalacja Pawła Althamera pt. "Antek". Cztery autobusy Ikarusy połączone w samolot (niezły odlot) i opisane przez festiwalowiczów.

A tu odpoczywam na takiej fajnej siatce, przypominającej krzyżówkę hamaka i olbrzymiej pajęczyny ze sztucznego tworzywa. A okulary dostałam za darmo. Wzięłam sobie jeszcze drugą parę czarnych, no bo jak za darmo dają...

A to nie jest co prawda polskie morze, ale też Bałtyk (Rugia, Niemcy), więc uznałam, że mogę je tutaj wrzucić. Nie tylko imprezowałam, ale byłam też na plaży i widziałam morze, a ten widok zawsze na nowo powoduje, że czuję się, jakbym dała sobie w żyłę. To znaczy nie wiem, jak to jest dać sobie w żyłę, ale tak to sobie wyobrażam.

A tak wyglądały moje buty pod koniec. Byłam brudna, ale szczęśliwa, zupełnie jak w dzieciństwie w latach 80-tych.

A taki śmieszny hydrant powitał mnie, gdy wysiadłam z samochodu w Warszawie po powrocie z Gdyni. Fajny, nie? Pomyślałam sobie: Cześć Warszawo. Też się cieszę, że Cię widzę.














Zapraszam na moje Instagramy: zanna_zu z foteczkami i zannazublog z memiczkami.

A teraz lecę się pakować na "Kazimiernikejszyn - festiwal bez spinki", który zaczął się dziś, i na który dotrę jutro z jednodniowym opóźnieniem. Ahoi!