wtorek, 16 czerwca 2015

Niestabilnie, ale zajebiście, czyli historia mojego życia

Niedawno przeczytałam fajny wywiad z Pauliną Młynarską, córką TEGO Młynarskiego, w którym była aktorka i modelka oraz obecna dziennikarka wyznaje, że jest pewna rzecz, której w życiu żałuje. Jest nią „zafundowanie” swojej córce wielokrotnych przeprowadzek. Jako że temat jest mi bliski, poruszył we mnie czułą strunę. W celu uniknięcia cytatów-tasiemców, poniżej przytaczam fragment wywiadu, który stał się punktem wyjścia do moich rozważań.

źródło: czasopismo Sens nr 4/2015
Ja również jako dziecko wielokrotnie się przeprowadzałam, najpierw z obojgiem rodziców, potem już tylko z mamą i młodszym bratem. Nie będzie raczej przesadą, jeśli powiem, że od maleńkości prowadzę życie iście tułacze. Urodziłam się w Polsce, ale już jako niemowlę odbyłam emigrację na zachód Europy. Przed ukończeniem siódmego roku życia zdążyłam być mieszkanką trzech różnych państw, czterech różnych miast i pięciu różnych wnętrz. Jeszcze przed końcem pierwszej klasy podstawówki pierwszy raz zmieniłam szkołę. Do niemieckiego przedszkola poszłam nie znając języka niemieckiego, a do luksemburskiej podstawówki, którą zaczęłam od drugiego semestru klasy pierwszej, nie znając języka luksemburskiego (tak, on istnieje!). Nie miałam z tym problemu, ponieważ od najmłodszych lat lubiłam przygody. Kiedy nie chciałam zjeść albo pójść na spacer, wystarczyło powiedzieć „Zuzia, będzie przygoda!”, abym raptownie zmieniła zdanie. Tekstem tym można było namówić mnie na wszystko. Nawet na to, żebym wstała z chodnika, kiedy chciałam sobie w spokoju na nim poleżeć.

źródło: album rodzinny
Nic więc dziwnego, że kiedy mama odprowadziła mnie do niemieckiego przedszkola, pomachałam jej radośnie na pożegnanie, rzuciwszy dumnie: „Mamo, idź już!”. Gdy jakieś dwa lata później po raz pierwszy stanęłam twarzą w twarz z luksemburskimi dziećmi, nie mogłam się nadziwić, jakim to też one do mnie mówią językiem – takim trochę jakby niemieckim, ale takim jakby trochę innym. Wcale mnie to nie przerażało, za to bardzo fascynowało, a ta fascynacja językami obcymi została mi do dziś.

Zaraz potem moi rodzice się rozstali, po czym wróciłam z mamą i bratem do Niemiec, do szóstego z rzędu miasta, w jakim przyszło mi mieszkać w moim wówczas około 8-letnim życiu (w tym miejscu trochę straciłam rachubę). Tu poszłam do szkoły numer trzy. Przygoda była tym razem o tyle bardziej… hm… przygodowa, że nie wszystkim kolegom z klasy spodobało się moje polskie pochodzenie. Co ciekawe, jeden z nich sam był cudzoziemcem. „Po” to po niemiecku „tyłek”, więc łatwo się domyśleć, jakimi tekstami mi dokuczano. Doszło nawet do rękoczynu. Niemniej wszystko dzielnie brałam na dziecięcą klatę, nie widząc nic dziwnego w moim życiorysie. Gdy poznawałam nowe dzieci, zaraz po standardowych pytaniach „Jak masz na imię?” i „Ile masz lat?” padało z mojej strony „Ile razy się przeprowadzałeś/-łaś?” i „Czy twoi rodzice są razem, czy nie?”. Po prostu wychodziłam z założenia że przeprowadzki i rozwody to coś zupełnie naturalnego.

Dwa razy jeszcze zmieniłam szkołę i raz miejsce zamieszkania, aż w końcu po pierwszych kilkunastu turbulencyjnych latach życia na obczyźnie wylądowałam z powrotem w Polsce. I weź tu idź do liceum i pisz wypracowania, kiedy w domu latami mówiło się własnym niemiecko-polskim językiem, typu „Mamo, zawiąż mi szułki”, gdzie szułki to buty od słowa Schuhe. Nie wspomnę już o poziomie nauczania w Niemczech, który sprawił, że po pierwszym tygodniu edukacji w Polsce zaliczyłam lekką załamkę. „Co to w ogóle za strzałki są na tej chemii?!”, lamentowałam po powrocie ze szkoły do domu. „Co to w ogóle, przepraszam bardzo, znaczy Odprawa posłów greckich? Rozumiem tylko słowo grecki”, rozpaczałam, co jednak koniec końców nie przeszkodziło mi w napisaniu matury z polskiego na kilkanaście stron, a przy okazji na piątkę, czym zrobiłam nie lada wrażenie na moim koledze Przemku, obecnym doktorze polonistyki. Swoją drogą to niezły fart, że należę do błogosławionego rocznika, który nie musiał jeszcze zdawać matmy na maturze, dzięki czemu zdawałam same języki i po 4-letnim pobycie w Polsce mogłam pochwalić się średnią z egzaminu dojrzałości 5,0. Egzamin dojrzałości zdany na piątkę - w kontekście moich życiowych przygód myśl ta kryła w sobie głębokie drugie dno. Miałam ochotę poklepać samą siebie po obu ramionach.

Dopiero w dorosłym życiu coraz częściej nachodziła mnie niepokojąca myśl: tego nie robi się dziecku. Zaczęłam mieć pewne wątpliwości, co do słuszności całej tej kosmicznej odysei i mojego statusu miejskiej nomadki. Zwłaszcza że nie można było dłużej przypisać mojej niestabilności emocjonalnej okresowi dojrzewania. Pojawiło się niedobre przeczucie, graniczące z pewnością, że mój brak wewnętrznej równowagi może mieć niebezpiecznie wiele wspólnego z moim chaotycznym żywotem. Zaświtało mi w głowie, że niestabilność życiowa ewidentnie przekłada się na niestabilność psychiczną, a w obliczu tego odkrycia poczułam się oszukana przez los. Mimo wszystkich walorów, jakie wynikają z tak zmiennego trybu życia, który przecież zawsze doceniałam, przyłapałam się jednak na pewnym poczuciu krzywdy. Że niby mam dwa języki ojczyste, ale w żadnym nie umiem się wysłowić, tak jakbym chciała, bo, z racji dwujęzyczności, w obu mam braki, a przez to tremę przed mówieniem jako takim. Że nigdzie nie czuję się przynależna i wszędzie nie do końca u siebie, i że co ja w ogóle mam odpowiedzieć komuś, kto mnie pyta, czy jestem z Warszawy? „Zbyt szczecińska dla Warszawy, a dla Szczecina zbyt warszawska”, jak to śpiewa Nosowska… dodając potem kluczowe „a chu…!”. No właśnie: A chu! Bo jednak w ostatecznym rozrachunku zamiast „chu*owo, ale stabilnie”, jak to się teraz mówi, zdecydowanie wolę „niestabilnie, ale zajebiście”. I choć nie mogę powiedzieć, aby moje kalejdoskopowe dzieciństwo wyjątkowo przysłużyło się do mojego poczucia stabilności, to jednak nie da się ukryć, że kalejdoskop to zajebista rzecz.




źródło: www.allysonpfeifer.com
Nie wiem, czy już znalazłam swoje miejsce na ziemi, ale czuję, że na pewno bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Nadal mam wątpliwości językowe i nagminnie pytam Wujka Google'a, "czy tak się mówi", ale z tego, co zauważyłam wielu Polaków mieszkających od urodzenia w Polsce powinno praktykować podobny rytuał. 
Od jakiegoś czasu modne jest stwierdzenie, że należy wyjść ze swojej strefy komfortu, bo to właśnie poza nią doświadczamy momentów magicznych, bo to tam zachodzi przemiana i tam jest życie, o którym skrycie marzymy. Trudno mi się z tym nie zgodzić. 

Co zabawne, w trakcie pisania tego tekstu, kiedy weszłam sobie, w ramach odskoczni, na Facebooka, moim oczom ukazał się (w nieco innej formie) ten oto tekst:


Częste przeprowadzki, dwujęzyczność, wrażliwość - wszystko to, podobnie zresztą jak prawie wszystko inne, ma swoje jasne i ciemne strony. Ani jednych, ani drugich nie wymażę, ale ode mnie zależy, na których się skupię. Wszystkie te "niespokojne wody", z którymi przyszło mi się zmierzyć, sprawiły, że dziś nie boję się wysokich fal. Ok, nigdzie nie mieszkałam dłużej niż kilka lat (w samej Warszawie zaliczyłam już pięć dzielnic), przez co długo czułam się "wykorzenionia", ale czy to nie właśnie dzięki temu łatwo przystosowuje się do nowych warunków i mam na swoim koncie mnóstwo ciekawych doświadczeń? Co z tego, że czasem nie zrozumiem jakiegoś związku frazeologicznego, skoro potrafię dostrzec piękno w słowie Schmetterling? A wrażliwość? Bywa uciążliwa, ale hej, dzięki niej (paradoksalnie) nie potrzebuję narkotyków! Potrafię zachwycać się drobiazgami na trzeźwo, jakbym była solidnie upalona. Zresztą muszę wyznać z dumą, że udało mi się wzorowo okiełznać moją chwiejną naturę. Teraz to ja panuję nad emocjami, a nie one nade mną, i to ja decyduję, w którym z uczuć będę się pławić, a mam do dyspozycji cały ich wachlarz. Przeważnie wybieram szczęśliwość. Serio, to jest łatwiejsze, niż się wydaje. Dobrodziejstwa w życiu człowieka często bywają obosieczne. To my sami musimy się nauczyć, jak z nich zrobić najlepszy użytek. Wystarczy AUTENTYCZNIE chcieć. Nie, nie wyczytałam tego u Paulo Coelho.

Morał z tej historii jest taki, że turbulencje są w porządku, bo nas rozwijają. Tadam. Last but not least: Nie chciałabym, aby moja kochana mama, która zawsze wspierała mnie za dwoje, i z którą zawsze mogłam porozmawiać - nie dość, że o wszystkim, to jeszcze na dużo głębszym poziomie, niż z większością osób w moim otoczeniu - przeżywała podobne rozterki, co pani Paulina Młynarska.


***

Kiedy nagrywałam drugą płytę z zespołem Sen Zu, napisałam piosenkę, w której starałam się zawrzeć moje przemyślenia związane z moją tułaczką, ciekawością świata i potrzebą podróżowania, przy czym druga i trzecia, według mnie, jasno wynikają z pierwszej. Trochę to straszne, a trochę piękne i dlatego chciałam, aby refren brzmiał jak zaklęcie. Koledzy z zespołu krzywili się: „Patrio-co? Kosmo! Kosmopolitano! – że niby, co to ma znaczyć?!”. Niemniej postawiłam na swoim i nagrałam wszystko dokładnie tak, jak chciałam. Może któryś z Was, chłopaki, teraz to czyta i już trochę bardziej wie, co autorka mogła mieć na myśli. A jak nie, to też okej.




Na koniec mała, humorystyczna retrospekcja związana z powyższym utworem, a także - traf tak chciał - z relacją matka-córka. Telefon od Zosi, wówczas lat 8.
- Zuziu, dzwonię, żeby zapytać, czy mogę wykorzystać twoją piosenkę "Kosmo" do mojego występu tanecznego.
- Pewnie, że możesz! A czemu wybrałaś akurat tę piosenkę?
- No bo mama zabroniła mi tych, gdzie są brzydkie słowa.

11 komentarzy:

  1. Fajny tekst! I widzę sporo podobieństw do moich doświadczeń. Moje nie były międzynarodowe, przeprowadzki zawsze były w granicach kraju, ale trochę ich było. Kilka miast, wiele mieszkań, nowe miejsca, niby moje, ale nigdy do końca… Chciałam inaczej, zapuścić korzenie, nazwać coś swoim, nie porzucać więcej ludzi, z którymi świetnie spędzało się czas, ale nie byli na tyle mi bliscy, bym nie straciła ich z oczu przy kolejnej przeprowadzce. Więc postanowiłam osiąść na stałe – kredyt, remont, eksperymenty z kolorami ścian, bo mogę, bo moje. I odliczanie: „O, już mieszkam tu dłużej niż na Daniłowskiego”, „Hmm, na Piotrkowskiej mieszkałam 1,5 roku, tu już 2 lata”, „Już 4 lata, jeszcze nigdy nie mieszkałam tak długo w jednym miejscu!”. Minęło 7 lat. I już chcę gdzie indziej. Chcę nowe ściany, nowy widok za oknem i inny warzywniak. Chcę się pozbyć nazbieranych przez lata śrubek, kabli, kruszarek do lodu, suszarek do sałaty i dziesiątek innych dziwnych przyrządów, których przeznaczenia nawet nie znam, ale je POSIADAM, bo mam gdzie je trzymać i może się przydadzą – jednym słowem: nie chcę zbieractwa typowego dla osiadłego trybu życia. Przez chwilę to było fajne, bo nowe i podobnie jak Ty wcześniej myślałam, że coś jest nie tak, gdy się nie wie, gdzie się będzie za rok. Myślałam, że brak mi korzeni, stabilności; że chcę spokoju i poczucia przynależenia gdzieś, gdziekolwiek. Ale jednak nie, to nie to, co tygryski lubią najbardziej. Coś mnie ciśnie i uwiera, a niestety ustawianie mebli w nowych konfiguracjach nie pomaga. Czy to zdrowe, czy nie? A chuuu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo w nas drzemie niespokojny duuuch, a chuuu! :) Na zbieractwo też mówię "a fuuu"!
      Bardzo mi się podoba to, co napisałaś. Niech moc kalejdoskopu będzie z Tobą! ;)

      Usuń
  2. A ja powiem całkiem szczerze, jako ta mama, co po świecie Cię/Was ciągała, że czasem było mi nawet trochę żal, gdy po raz kolejny musialam zabrać Cię z kolejnej szkoły (bo to chyba bolało najbardziej), ale jedno było dla mnie zawsze absolutnie jasne: NIGDZIE BEZ CIEBIE (BEZ WAS, MOICH DZIECI) NIE POJADĘ. A że przenosić się bardziej musiałam niż chciałam (life is plugaw, brutal & full of zasadzkas), sprawa była prosta: MOJE DZIECI JADĄ ZE MNĄ, CHOĆBY NA KONIEC ŚWIATA. I dla Was też to było oczywiste :) A dziś już wiem, że nawet jeśli bywało nam ciężko, jesteśmy o te pokonywane przestrzenie bogatsi, a w głowie nieustannie otwierają nam się nowe horyzonty :) Niech światło Was prowadzi...

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetnie się to czyta :) Oboje macie 'pióro', wrażliwość i moc (też przekazu), i to jest najlepszy dowód, że nie było tak źle, jak na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Dziękuję za to potwierdzenie, niełatwy, ale dobry losie :) With love...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Źle to było na drugi rzut oka, bo na pierwszy oraz trzeci (i póki co ostatni) - dobrze ;)
      Dziękuję Ci za wszystko, co dla mnie zrobiłaś i nadal robisz! :*

      Usuń
  4. I jeszcze jedno muszę napisać: nie ma żadnych dowodów na to, że ludzie, którzy tkwią (specjalnie użyłam tego słowa, dla zobrazowania ich sytuacji) całe życie w jednym miejscu, nie borykają się z żadnymi niestabilnościami, ani że ludzie, którzy wciąż rzucani są w różne miejsca, są zdecydowanie mniej stabilni. Nie użyłabym zresztą w stosunku do Ciebie takiego sformułowania, lecz raczej określiłabym Twoje wahnięcia jako 'przeciążenie rzeczywistością na skutek ponadnormatywnej wrażliwości'. Nie sądzę, by miało to wiele wspólnego z niestabilnością, choć objawiać się może dość podobnie. To Twoja wrażliwość, całkiem indywidualna, dawała Ci czasem mocno popalić, lecz dzięki niej wiele też w życiu zyskałaś vel osiągnęłaś. Niech będzie pochwalona... :) Na koniec przyznać muszę, że pewnie do harmonijnego rozwoju potrzebuje dziecko stabilego życia, tylko co to znaczy i kto je ma? Za to z absolutną pewnością mogę powiedzieć, że dziecku do życia potrzeba miłości i poczucia bezpieczeństwa łączonego przynjamniej z jedną osobą, smacznego i zdrowego jedzonka, dachu nad głową i ... kolorowej sukienki, która fruwa na wietrze... Spokojne wody nie kształcą dobrych żeglarzy, choć być może na lądzie radzą sobie czasem lepiej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ciekawe, co piszesz. Ale aż mi się wierzyć nie chce, żeby nie było badań, które potwierdzają wpływ częstych życiowych zmian (zwłaszcza w dzieciństwie) na labilność emocjonalną, tym bardziej u osób 'przeciążonych rzeczywistością na skutek ponadnormatywnej wrażliwości'. Swoją drogą pięknie sformułowana diagnoza! :) Zastanawia mnie, czy te częste zmiany nie wywołują albo nie pogłębiają dodatkowo w.wym. 'przeciążenia'. Instynktownie rzecz biorąc, takie wzajemne powiązanie wydaje się dość logiczne. Ostatnio coraz więcej mówi się o high-need-babies/-children/-adults, czyli niemowlętach/dzieciach/dorosłych o wyjątkowych potrzebach, a także o osobach wysoce wrażliwych, w skrócie WWO (ang. HSP - highly sensitive person). Fajnie, że podjęto próbę zdefiniowania tego zjawiska. A to, że dziecko do odpowiedniego rozwoju potrzebuje przede wszystkim miłości, nigdy nie ulegało dla mnie wątpliwości (rymu-rym). Dlatego też nigdy nie przestanę dziwić się rodzicom (i ogólnie ludziom), którzy ponad więzi uczuciowe i wartości niematerialne stawiają pieniądz i dobra doczesne.

      Usuń
    2. Badania pewnie są, bo wszystko się bada, żeby na wszystko wymyślić lekarstwo, bo to KASA! Ale w moim odczuciu bardziej decydują tu cechy osobnicze, aniżeli częsta zmiana środowiska, choć naturalnie ma to niewątpliwy wpływ na rozwój dziecka. Nie to, że chcę odeprzeć winę, ale nie mam przekonania, że zmiany to negatywnie kodujący czynnik. Akurat miałaś tak od urodzenia, że nad wyraz ceniłaś sobie święty spokój, który był Ci zapewniony, i wtedy byłaś wprost idealnym niemowlaczkiem :) Za to latać samolotem bardzo lubiłaś także zarówno już od urodzenia - pierwszy lot odbyłaś z uśmiechem na buźce, gdy miałaś zaledwie 6 miesięcy :)

      Usuń
    3. Hm, zawsze lubiłam Św. Spokój, ale też przygody... To wiele tłumaczy! Trudno w takiej sytuacji nie mieć chwilami zlasowanego mózgu ;)

      Usuń