wtorek, 30 czerwca 2015

Wakacje

Ostatnio uświadomiłam sobie, jak bardzo lubię pracować przy dźwiękach dziecięcego gwaru, dobiegającego z boiska szkolnego nieopodal. Dziś zorientowałam się, że nagle zabrakło tego wesołego szumu, który uznałam za jedyną prawdziwą muzykę ulicy (sorrki dla blokersów). Pusto się zrobiło w moim pokoju bez tych radosnych okrzyków i śmiechów, wlewających się przez okno i chyba po raz pierwszy w życiu pomyślałam sobie, że jednak nie lubię wakacji...

Żartowałam! Oczywiście, że lubię wakacje! Jutro jadę na Open'er Festival posłuchać bardzo dużo bardzo dobrej muzyki i już nie mogę się doczekać!


niedziela, 28 czerwca 2015

Niedziela z Emdżejem, czyli hołd dla Króla Popu

źródło: www.mixtapewall.com
Rocznica śmierci Majkela Dżeksona była co prawda trzy dni temu, ale mój słaby refleks sprawił, że to właśnie dziś wspominam sobie wielkiego MJ'a. Sorry za spolszczenie imienia i nazwiska, niektórym może się ono wydać brzydkie i zakrawające na brak szacunku, ale jako fanka spolszczeń nie mogłam się oprzeć. Osobiście myślę, że Majkel, gdziekolwiek teraz jest, nie ma nic przeciwko, podobnie jak nie przeszkadza mu zapewne to, że piszę ten tekst z trzydniowym opóźnieniem.

Pamiętam dokładnie, w jakich okolicznościach dowiedziałam się o tym, że Emdżej nie żyje: Przechadzałam się z P. ulicami Berlina po zmroku, kiedy podeszła do nas jakaś przypadkowo napotkana parka imprezowiczów, a dziewczyna roztrzęsionym głosem walnęła prosto z mostu: "Michael Jackson is dead". Nie wierzyłam własnym uszom.

To jeden z absolutnie najważniejszych artystów w moim życiu. Bezdyskusyjny Król Popu. Geniusz. Posłuchaj, ile w jego muzyce jest muzyki! Ile tam się dzieje! Jakie to są kompozycje i aranże! Niezależnie od tego, jakiej na co dzień słucha się muzyki, nie sposób nie docenić jego twórczości. Wystarczy obejrzeć film "This is it", ukazujący przygotowania do jego ostatniej trasy koncertowej, która niestety już nie zdążyła się odbyć, aby zobaczyć, jak czuwał nad każdym dźwiękiem, każdym detalem swoich występów, jak nie był tylko odtwórcą, ale twórcą przez duże T, mistrzem autokreacji, artystą totalnym, a przy tym rozczulająco serdecznym człowiekiem.

Już jako mała dziewczynka miałam kompletną zajawkę na niego. Tańczyłam do jego piosenek przed lustrem, często śpiewając przy tym do dezodorantu lub szczotki do włosów. Gdy ciut podrosłam, założyłam segregator na majkelowe wycinki z gazet i zaczęłam nagrywać wszelkie możliwe programy z jego udziałem na kasetę video, którą oglądałam potem aż do zdarcia taśmy i nerwów mojej mamy, dostając przed telewizorem spazmów rodem z "bitelmanii". Jednym z moich ulubionych utworów zawsze był ten:



Piękna muzyka i piękne, zawsze aktualne słowa. 


I'm starting with the man in the mirror
I'm asking him to change his ways
And no message could have been any clearer
If you wanna make the world a better place
Take a look at yourself, and then make a change

Zaczynam od człowieka w lustrze
Proszę go, by zmienił swoje poczynania
I żadne inne przesłanie nie mogło być jaśniejsze
Jeśli chcesz uczynić świat lepszym miejscem
Spójrz na siebie i wtedy dokonaj zmiany


tłum. www.tekstowo.pl


źródło: www.fanpop.com


Ech, znowu poczułam się jak nastolatka.



wtorek, 23 czerwca 2015

Zannaforzymy

Po opublikowaniu wczorajszego posta naszła mnie pewna myśl, którą potem jeszcze szybko dopisałam do reszty tekstu, ale którą w efekcie końcowym uznałam za zbyt ważną, aby utonęła w gąszczu słów, wskutek czego postanowiłam uhonorować ją specjalnym memem, bo inaczej wyszłoby trochę niefair, moim zdaniem, no bo przecież dopisałam ją później, zamiast pomyśleć o niej od razu, na co bezsprzecznie zasługiwała. Tym samym rozpoczynam trzeci cykl memowy pt. "Zannaforyzmy". Nie ma to jak być inspiracją dla samej siebie.



poniedziałek, 22 czerwca 2015

Oda na szczęście

Przy okazji mojego urodzinowego posta zapowiedziałam, że napiszę coś więcej o tym, jak to zrobiłam, że jestem szczęśliwa. Jako że w liście motywacyjnym, który załączam do CV, zwykle określam siebie jako osobę rzetelną i sumienną, czuję, że nie za bardzo wypada mi się wycofać z tej obietnicy. No więc bycie szczęśliwym jest w gruncie rzeczy bardzo łatwe. Najzwięźlej i najlepiej ilustruje to poniższy mem, który niedawno i niespodziane ukazał się moim oczom.


Wiem, wiem, nie brzmi to zbyt odkrywczo, wręcz niezwykle banalnie, ale - w tym miejscu sorry za rozczarowanie - takie też po prostu jest. Problem polega jak zwykle na tym, że - jak to się mówi - najciemniej bywa pod latarnią. Łatwo zrozumieć coś powierzchownie, ale dogłębnie już nieco ciężej. Jak to powiedziała kiedyś moja, wielokrotnie cytowana tutaj, przyjaciółka Kaja: „Jeśli chce się rzucić palenie, trzeba po prostu wyjść z założenia, że od tej chwili jest się już osobą niepalącą. Sięganie po papierosa wtedy zwyczajnie traci sens, bo przecież... jest się osobą niepalącą” (czy jakoś tak). Niby śmiesznie proste, ale wiąże się z tym też olbrzymi trud, jakim jest zmiana myślenia. Z pewnością istnieją również inne sprawdzone metody rzucania nałogu, za to ta bardzo do mnie przemawia. W moim przekonaniu wyjście z uzależnienia, podobnie jak bycie szczęśliwym, jest po prostu kwestią twardego POSTANOWIENIA. Swoją drogą, porównanie nieszczęścia do nałogu wcale nie jest niedorzeczne, bo, jak to śpiewa słynny Gotye w swoim wielkim przeboju, którego tytułu wymieniać nie trzeba, od smutku też można się uzależnić. 

źródło: www.giffyreviews.tumblr.com

Cóż, małe bywa wielkie, a proste bywa trudne (na szczęście - nomen omen - bywa też odwrotnie). Niemniej prawda jest taka, że, aby pojąć, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi, sama musiałam się oporowo nafaszerować dobrami poszerzającymi świadomość i nie mam tu na myśli narkotyków. Gwoli jasności nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć o tym, że miałam w życiu wiele epizodów wzmożonej melancholii, że tak to nazwę. Stąd zaliczyłam mnóstwo rozmów z różnymi psychologami, kilka wizyt u bioenergoterapeuty, dwie sesje transcendentalne i jedną z muzykoterapii dogłębnej-komórkowej, wykorzystującej specjalne kamertony do leczenia dźwiękiem, zdarzało mi się nawet eksperymentować z antydepresantami (oczywiście po konsultacji z odpowiednim lekarzem), ale żadna z tych rzeczy nie przyniosła długofalowej ulgi. Wszystkie te doświadczenia były ciekawe, jedne mniej, drugie bardziej, jednak na dłuższą metę nie były w stanie wyleczyć mojego, jakby „wszytego we mnie” smutku. Maria Peszek, która ośmieliła się mieć depresję na wakacjach w Tajlandii i jeszcze głośno o tym mówić, powiedziała kiedyś, że „osoby uważane za wesołe, za jajcarzy, za kompletnych wariatów w środku są podszyte mrokiem”. Co prawda nigdy nie miałam wizerunku jajcarskiej wariatki (taką przynajmniej mam nadzieję), ale wydaje mi się, że zawsze byłam postrzegana jako osoba pogodna. Mimo to w środku często czułam się właśnie „podszyta mrokiem” (bardzo trafnie ujęte!), a przez to nie do końca sobą. Niejednokrotnie miałam wrażenie, ze jestem zniewolona przez jakąś dziwną, smutną siłę, która regularnie podgryzała mnie od wewnątrz i, jak na złość, lubiła osiągać swoją pełnię, gdy zostawałam sam na sam ze sobą, nie mając znikąd ratunku. Raz było lepiej, raz gorzej, ale nawet, kiedy było lepiej, to ciężko było mi z ręką na sercu powiedzieć, aby było naprawdę dobrze. Coś na zasadzie „to, że nie jestem nieszczęśliwa, nie znaczy, że jestem szczęśliwa”. 

źródło: www.pinterest.com
Taki stan bywa bardzo męczący. Wiele razy byłam nim kompletnie wykończona. Wiele razy upadałam, wiele razy się podnosiłam, aż w końcu stwierdziłam, że muszę się podnieść raz a dobrze. Miałam już tak dosyć, że postanowiłam zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby sobie skutecznie dopomóc. Podkreśliłam słowa „postanowiłam” i „mojej”, aby jeszcze raz zaakcentować, że a) chodzi o autentyczne postanowienie i b) nikt nam nie pomoże, jeśli w pierwszej kolejności sami sobie nie pomożemy. Tak, wiem, wyświechtany frazes. Ale naprawdę na nic nie zdadzą się wizyty u psychologa, leki czy inne czary-mary, jeśli najpierw w naszej głowie nie nastąpi pewna przemiana. Nie możemy oczekiwać, że ktoś odwali za nas robotę, którą przede wszystkim musimy odwalić sami. W tym sensie rzeczywiście nikt nie jest w stanie nas uszczęśliwić. Że szczęście musimy znaleźć w sobie wiadomo nie od dziś, jednak często nie umiemy tego wdrożyć w życie. Sama miałam z tym spory problem. Dziś wiem, że wszystkie narzędzia potrzebne nam do dobrego życia mamy w środku „wbudowane”. Jeśli wiesz, co chcę powiedzieć.

Wielu ludzi uważa, że postanowienia noworoczne to bzdura. Sama jeszcze niedawno skłaniałam się ku tej opinii, aż tu nagle pod koniec zeszłego roku wraz z moją współlokatorką i przyjaciółką Monią POSTANOWIŁAM podczas naszej wspólnej wieczornej głupawki, że rok 2015 to będzie najlepszy rok, jaki dotąd przyszło mi przeżyć. Byłam tak zmęczona własnym zmęczeniem, że ten pozornie błahy wieczór pełen banalnych wygłupów okazał się dla mnie lecznicy i oświecający. Salwy śmiechu potrząsnęły mną dosłownie i przenośni. Tego dnia stwierdziłam, że tylko autentycznie wesołe życie ma sens. Postanowiłyśmy z Monią spędzić razem zbliżającego się sylwestra bez jasnego planu. Jedynym założeniem było szlajanie się po Warszawie i dobra zabawa - nieważne, dokąd pójdziemy. Taki miał też być cały następny rok. Pełen dobrych emocji, nieważne gdzie się znajdę. Maksymalnie dobry, nawet, jeśli zdarzą się w nim momenty złe, których przecież nie sposób uniknąć. Moje postanowienie noworoczne brzmiało: Każdy dzień będzie udany, bo w każdym dniu wydarzy się choć jedna udana rzecz, która uczyni ów dzień udanym. Grunt to tą rzecz wyłapać albo samemu stworzyć. 

Przeczytałam o czymś takim jak „dziennik wdzięczności”, który wraz z rozpoczęciem nowego roku sama również zaczęłam prowadzić. Codziennie notuję w nim kilka rzeczy, za które danego dnia jestem wdzięczna. To mogą być drobiazgi, takie jak ładna pogoda, dobry obiad, czyjś uśmiech. Co ciekawe, zauważyłam, że im bardziej doceniam to, co dobre, tym dostaję tego więcej. Niesamowite, jak to działa. Do tego w ręce wpadł mi pewien zeszyt załączony do pewnego czasopisma, noszący tytuł "30 dni pisania". Zeszyt zawierał jedno ćwiczenie pisemne na każdy dzień związane z opisaniem swojej obecnej sytuacji, swoich ograniczeń i możliwości oraz planów i upragnionych zmian. Zaczęłam wypisywać z siebie wszystko to, co mi środku zalegało. Dodatkowo przeczytałam o konkursie, w ramach którego należało podsumować w sposób twórczy swoje ostatnie 5 lat życia. Temat idealny dla mnie, bo miałam co opowiedzieć i przetrawić. Kupiłam wielki bristol, wydrukowałam różne obrazki, wyjęłam z szuflady kredki i otworzyłam się na przypływ weny.

Nie powiększaj, i tak nic nie wyczytasz.
Po jakimś miesiącu, gdzieś na przełomie stycznia i lutego, obudziłam się któregoś ranka i stwierdziłam, że nie mam siły wstać. Nie, nie był to dzień po szampańskiej imprezie. Uzmysłowiłam sobie, że moje życie osobiste, które już dawno wymsknęło się spod kontroli, właśnie sięgnęło apogeum absurdu i przeistoczyło się w pełnowartościowe fiasko, co, delikatnie mówiąc, też nie pomogło mi się pozbierać. Już miałam zacząć użalać się nad sobą, zatracać się w poczuciu bezsilności, w czym miałam już naprawdę sporą wprawę, kiedy nagle oprzytomniałam. To miał być najlepszy rok mojego życia, przecież POSTANOWIŁAM to! Zdałam sobie sprawę z niedorzeczności moich czarnych myśli i zwyczajnie zrobiło mi się wstyd przed samą sobą. Poczułam się, jakbym samą siebie zdradzała. Na domiar złego znowu traciłam cenny czas. Uznałam, że to najwyższa pora, aby zebrać resztki sił i się ogarnąć, ale to już! Nie zaraz, nie jutro, TERAZ! Wkurzyłam się na siebie, ale nie tak, jak do tej pory. To nie było wkurzenie samobiczujące, które dotychczas uskuteczniałam  nic nie wnoszące, a tylko pogarszające sprawę. To było wkurzenie kreatywne. 

Uznałam, że wystarczy wprowadzić jedną małą zmianę złych nawyków, żeby zmienić wszystko. Czyli zamiast leżeć i mielić w głowie na okrągło ten sam temat – wstać i coś zrobić. Pozornie mały, ale dla mnie wówczas wielki krok. Spojrzałam na przybory przygotowane do realizacji pracy konkursowej pt. „Moje ostatnie 5 lat”. Uklęknęłam nad bristolem i tak klęczałam nad nim przez większość dnia, w pocie czoła (dosłownie) oraz twórczym szale kreując moje autoterapeutyczne dzieło. To, że klęczałam nie jest bez znaczenia, bo sprawiło, że cała ta sytuacja miała w sobie coś z modlitwy. Nigdy nie zapomnę tego uczucia. Jakby coś we mnie „zaskoczyło”. Wreszcie zamiast myśleć, zaczęłam działać! Zamiast odtwarzać w głowie ponownie ten sam jałowy proces myślowy, zamiast poddawać się do niczego nie prowadzącej, wciąż tej samej gonitwie myśli, po prostu wstałam i zamieniłam tę destruktywną energię na konstruktywną, bierność na aktywność.

autor nieznany

Idąc za ciosem zaczęłam regularnie chodzić do poleconej pani psycholog, która jako jedyna traktowała mnie normalnie i po partnersku, a nie protekcjonalnie lub ewentualnie jak króliczka doświadczalnego. Równolegle przeczytałam kilka książek, które nie tylko podniosły mnie na duchu, ale i dały mi sporo myślenia, co nie zawsze było wygodne, aczkolwiek konieczne. Zadbałam o to, aby na co dzień otaczały mnie odpowiednie treści. Doszłam do wniosku, że tylko skomasowany atak autoterapeutyczny, czyli jasno ukierunkowane DZIAŁANIE w 100%ach skupione na wewnętrznej przemianie, może mi definitywnie pomóc. Ogarnięta poczuciem misji wyeliminowałam z mojej diety duchowej wszelkie składniki dołujące, wyplątałam się na dobre z toksycznej relacji, zaczęłam słuchać pogodniejszej muzyki, oglądać więcej komedii, czytać na potęgę artykuły dotyczące szeroko pojętej psychologii i tzw. rozwoju osobistego, a nawet polubiłam na Facebooku odpowiednie strony, dzięki którym na mojej stronie głównej pojawiło się więcej wartościowych rzeczy. I tak do wyrzygu. Momentami robiło mi się niedobrze na widok mądrych memów, ale jednak nie mogę im odmówić dobrego przekazu i uzupełniającej funkcji leczniczej. Dziś już tylko omiatam je wzrokiem, bo po jednym słowie potrafię odgadnąć, co jest na nich napisane. Przesłanie mam już od dawna zakodowane w głowie. Pragnę jednak jeszcze raz podkreślić, że zapewne ani wizyty u nawet najlepszego z psychologów, ani nawet najbardziej natchnione aforyzmy na nic by się nie zdały, gdyby we mnie samej uprzednio coś nie „zatrybiło”. 

Co ciekawe, z perspektywy czasu mam wrażenie, że wcześniej na swój sposób wygodnie było mi tkwić w tej mojej „ciemnej nocy duszy”, jak to niektórzy nazywają, bo uczyniłam z niej paradoksalnie pewną strefę komfortu. Cieszę się, że tamtego ranka zdecydowałam się opuścić ją raz na zawsze. Od rzeczonego porannego przebudzenia (dosłownego i w przenośni) minęło już pół roku i wciąż czuję się szczęśliwa. Oczywiście nie oznacza to, że nigdy nie jestem smutna albo zdenerwowana. Nie brakuje w moim życiu momentów trudnych, miewam problemy, jak każdy, ale zmieniło się moje podejście do nich i, co za tym idzie, moja reakcja na nie. W gruncie rzeczy nie widzę nic złego w trudnościach, bo zrozumiałam, że szczęście ich nie wyklucza. Zrozumiałam, że szczęście nie wyklucza smutku, że ono pozwala smutkowi być sobą, że szczęście przytula smutek, a smutek to nie nieszczęście. Daj negatywnej emocji poczucie akceptacji, a wówczas się uspokoi. To chyba trochę tak, jak z niesfornym dzieckiem. Co prawda nie mam takowego, ale sama nim kiedyś byłam.

źródło: www.sklep.charaktery.eu
Długo nosiłam się z zamiarem napisania tego wszystkiego, aż w końcu w najnowszych „Charakterach” odkryłam rewelacyjny artykuł, który w połowie pozakreślałam jaskrawym highlighterem. „Moc słabości – Niedoskonali, wolni, szczęśliwi”  taki nosi tytuł i stał się bezpośrednim impulsem do napisania tego posta. Bardzo polecam w. wym. artykuł, jak zresztą całe pismo, które jako jedyne od czasów "Bravo" było w stanie mnie całkowicie oczarować. Zgodnie z wspomnianym artykułem nie rodzimy się szczęśliwi, ale musimy sobie wypracować szczęście. To pocieszające. Można sobie pomyśleć „uff, nie jestem gorszy/-a, tylko dlatego, że nie mam wiecznie banana na twarzy”. Można się rozgrzeszyć ze smutku, który tak często budzi poczucie winy. Co nie znaczy, że należy przestać walczyć o banana.

Dlaczego miałabym się wstydzić moich słabości i błędów? Nie mam nic do ukrycia! Popełnianie błędów to nie wstyd. Wstyd to nie wyciągać z nich wniosków. Mieć słabości to nie hańba. Za to oszukiwanie otoczenia i samego siebie, że się ich nie ma, jest słabe. Co więcej, kiedy otworzysz się na swoje błędy i słabości, zaakceptujesz je, uznasz je jako część siebie, zaczniesz oswajać je, uczyć się na nich i znajdować w nich plusy, mogą stać się twoją mocną stroną i przepustką do sukcesu. To zastanawiające, że obwieszczanie całemu światu swoich osiągnięć i szczęśliwych momentów jest powszechnie akceptowane i zyskuje poklask, a dzielenie się tymi ciężkimi chwilami uznawane jest za "gorsze" i często spotyka się z potępieniem. Przecież życie ma też swoje ciemne strony i wszyscy dobrze o tym wiemy. Po co udawać, że jest inaczej?

Zachodzę w głowę, dlaczego w ogóle opowiadam o tym wszystkim. Przecież już tyle na ten temat zostało powiedziane i piszą o tym ludzie odpowiednio wykwalifikowani (o ile można być wykwalifikowanym w pisaniu o szczęściu). Chyba mam potrzebę dzielenia się tym, co, w moim przekonaniu, jest dobre i może przynieść drugiej osobie jakąś korzyść. Nigdy nie wiesz, co i kiedy zmieni czyjeś myślenie na lepsze. A nuż przyczynię się do czyjejś pozytywnej zmiany, bo akurat los tak zachce, że mój tekst okaże się tym ostatecznym, decydującym bodźcem do niej. Ponad to być może muszę sama sobie przypominać o pewnych rzeczach. Czasami widzę, że wciąż mam tendencję do odmawiania sobie prawa do błędów, które raz popełnione nie dają mi spokoju dłużej niż bym tego chciała. Nie chodzi o to, żeby sobie pobłażać, ale zawsze pamiętać o tym, że największym błędem nie jest samo popełnienie błędu, ale trwanie w nim w sposób uparty i pozbawiony autorefleksji. Pisząc o tym tutaj dodatkowo zobowiązuję się sama przed sobą, aby zawsze mieć tę sentencję z tyłu głowy.

***

Kiedy płodziłam niniejszy wywód, w radiu poleciała pewna muzyczna nowość, której pozytywne dźwięki i słowa idealnie wpisują się w temat tego posta oraz stanowią, w moim odczuciu, doskonałe jego zwieńczenie. Nawet clip pokazuje jak dziecinnie łatwo jest sprawić, aby było różowo. Dżast lysn & łocz!







piątek, 19 czerwca 2015

Polishinglish Dziecinada



Przypominam, że mam tego więcej, mianowicie pod etykietami "polishinglish" i "dziecinada" (etykiety znajdują się pod postem) oraz na moim świeżo założonym blogowym Instagramie: zannazublog

wtorek, 16 czerwca 2015

Niestabilnie, ale zajebiście, czyli historia mojego życia

Niedawno przeczytałam fajny wywiad z Pauliną Młynarską, córką TEGO Młynarskiego, w którym była aktorka i modelka oraz obecna dziennikarka wyznaje, że jest pewna rzecz, której w życiu żałuje. Jest nią „zafundowanie” swojej córce wielokrotnych przeprowadzek. Jako że temat jest mi bliski, poruszył we mnie czułą strunę. W celu uniknięcia cytatów-tasiemców, poniżej przytaczam fragment wywiadu, który stał się punktem wyjścia do moich rozważań.

źródło: czasopismo Sens nr 4/2015
Ja również jako dziecko wielokrotnie się przeprowadzałam, najpierw z obojgiem rodziców, potem już tylko z mamą i młodszym bratem. Nie będzie raczej przesadą, jeśli powiem, że od maleńkości prowadzę życie iście tułacze. Urodziłam się w Polsce, ale już jako niemowlę odbyłam emigrację na zachód Europy. Przed ukończeniem siódmego roku życia zdążyłam być mieszkanką trzech różnych państw, czterech różnych miast i pięciu różnych wnętrz. Jeszcze przed końcem pierwszej klasy podstawówki pierwszy raz zmieniłam szkołę. Do niemieckiego przedszkola poszłam nie znając języka niemieckiego, a do luksemburskiej podstawówki, którą zaczęłam od drugiego semestru klasy pierwszej, nie znając języka luksemburskiego (tak, on istnieje!). Nie miałam z tym problemu, ponieważ od najmłodszych lat lubiłam przygody. Kiedy nie chciałam zjeść albo pójść na spacer, wystarczyło powiedzieć „Zuzia, będzie przygoda!”, abym raptownie zmieniła zdanie. Tekstem tym można było namówić mnie na wszystko. Nawet na to, żebym wstała z chodnika, kiedy chciałam sobie w spokoju na nim poleżeć.

źródło: album rodzinny
Nic więc dziwnego, że kiedy mama odprowadziła mnie do niemieckiego przedszkola, pomachałam jej radośnie na pożegnanie, rzuciwszy dumnie: „Mamo, idź już!”. Gdy jakieś dwa lata później po raz pierwszy stanęłam twarzą w twarz z luksemburskimi dziećmi, nie mogłam się nadziwić, jakim to też one do mnie mówią językiem – takim trochę jakby niemieckim, ale takim jakby trochę innym. Wcale mnie to nie przerażało, za to bardzo fascynowało, a ta fascynacja językami obcymi została mi do dziś.

Zaraz potem moi rodzice się rozstali, po czym wróciłam z mamą i bratem do Niemiec, do szóstego z rzędu miasta, w jakim przyszło mi mieszkać w moim wówczas około 8-letnim życiu (w tym miejscu trochę straciłam rachubę). Tu poszłam do szkoły numer trzy. Przygoda była tym razem o tyle bardziej… hm… przygodowa, że nie wszystkim kolegom z klasy spodobało się moje polskie pochodzenie. Co ciekawe, jeden z nich sam był cudzoziemcem. „Po” to po niemiecku „tyłek”, więc łatwo się domyśleć, jakimi tekstami mi dokuczano. Doszło nawet do rękoczynu. Niemniej wszystko dzielnie brałam na dziecięcą klatę, nie widząc nic dziwnego w moim życiorysie. Gdy poznawałam nowe dzieci, zaraz po standardowych pytaniach „Jak masz na imię?” i „Ile masz lat?” padało z mojej strony „Ile razy się przeprowadzałeś/-łaś?” i „Czy twoi rodzice są razem, czy nie?”. Po prostu wychodziłam z założenia że przeprowadzki i rozwody to coś zupełnie naturalnego.

Dwa razy jeszcze zmieniłam szkołę i raz miejsce zamieszkania, aż w końcu po pierwszych kilkunastu turbulencyjnych latach życia na obczyźnie wylądowałam z powrotem w Polsce. I weź tu idź do liceum i pisz wypracowania, kiedy w domu latami mówiło się własnym niemiecko-polskim językiem, typu „Mamo, zawiąż mi szułki”, gdzie szułki to buty od słowa Schuhe. Nie wspomnę już o poziomie nauczania w Niemczech, który sprawił, że po pierwszym tygodniu edukacji w Polsce zaliczyłam lekką załamkę. „Co to w ogóle za strzałki są na tej chemii?!”, lamentowałam po powrocie ze szkoły do domu. „Co to w ogóle, przepraszam bardzo, znaczy Odprawa posłów greckich? Rozumiem tylko słowo grecki”, rozpaczałam, co jednak koniec końców nie przeszkodziło mi w napisaniu matury z polskiego na kilkanaście stron, a przy okazji na piątkę, czym zrobiłam nie lada wrażenie na moim koledze Przemku, obecnym doktorze polonistyki. Swoją drogą to niezły fart, że należę do błogosławionego rocznika, który nie musiał jeszcze zdawać matmy na maturze, dzięki czemu zdawałam same języki i po 4-letnim pobycie w Polsce mogłam pochwalić się średnią z egzaminu dojrzałości 5,0. Egzamin dojrzałości zdany na piątkę - w kontekście moich życiowych przygód myśl ta kryła w sobie głębokie drugie dno. Miałam ochotę poklepać samą siebie po obu ramionach.

Dopiero w dorosłym życiu coraz częściej nachodziła mnie niepokojąca myśl: tego nie robi się dziecku. Zaczęłam mieć pewne wątpliwości, co do słuszności całej tej kosmicznej odysei i mojego statusu miejskiej nomadki. Zwłaszcza że nie można było dłużej przypisać mojej niestabilności emocjonalnej okresowi dojrzewania. Pojawiło się niedobre przeczucie, graniczące z pewnością, że mój brak wewnętrznej równowagi może mieć niebezpiecznie wiele wspólnego z moim chaotycznym żywotem. Zaświtało mi w głowie, że niestabilność życiowa ewidentnie przekłada się na niestabilność psychiczną, a w obliczu tego odkrycia poczułam się oszukana przez los. Mimo wszystkich walorów, jakie wynikają z tak zmiennego trybu życia, który przecież zawsze doceniałam, przyłapałam się jednak na pewnym poczuciu krzywdy. Że niby mam dwa języki ojczyste, ale w żadnym nie umiem się wysłowić, tak jakbym chciała, bo, z racji dwujęzyczności, w obu mam braki, a przez to tremę przed mówieniem jako takim. Że nigdzie nie czuję się przynależna i wszędzie nie do końca u siebie, i że co ja w ogóle mam odpowiedzieć komuś, kto mnie pyta, czy jestem z Warszawy? „Zbyt szczecińska dla Warszawy, a dla Szczecina zbyt warszawska”, jak to śpiewa Nosowska… dodając potem kluczowe „a chu…!”. No właśnie: A chu! Bo jednak w ostatecznym rozrachunku zamiast „chu*owo, ale stabilnie”, jak to się teraz mówi, zdecydowanie wolę „niestabilnie, ale zajebiście”. I choć nie mogę powiedzieć, aby moje kalejdoskopowe dzieciństwo wyjątkowo przysłużyło się do mojego poczucia stabilności, to jednak nie da się ukryć, że kalejdoskop to zajebista rzecz.




źródło: www.allysonpfeifer.com
Nie wiem, czy już znalazłam swoje miejsce na ziemi, ale czuję, że na pewno bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Nadal mam wątpliwości językowe i nagminnie pytam Wujka Google'a, "czy tak się mówi", ale z tego, co zauważyłam wielu Polaków mieszkających od urodzenia w Polsce powinno praktykować podobny rytuał. 
Od jakiegoś czasu modne jest stwierdzenie, że należy wyjść ze swojej strefy komfortu, bo to właśnie poza nią doświadczamy momentów magicznych, bo to tam zachodzi przemiana i tam jest życie, o którym skrycie marzymy. Trudno mi się z tym nie zgodzić. 

Co zabawne, w trakcie pisania tego tekstu, kiedy weszłam sobie, w ramach odskoczni, na Facebooka, moim oczom ukazał się (w nieco innej formie) ten oto tekst:


Częste przeprowadzki, dwujęzyczność, wrażliwość - wszystko to, podobnie zresztą jak prawie wszystko inne, ma swoje jasne i ciemne strony. Ani jednych, ani drugich nie wymażę, ale ode mnie zależy, na których się skupię. Wszystkie te "niespokojne wody", z którymi przyszło mi się zmierzyć, sprawiły, że dziś nie boję się wysokich fal. Ok, nigdzie nie mieszkałam dłużej niż kilka lat (w samej Warszawie zaliczyłam już pięć dzielnic), przez co długo czułam się "wykorzenionia", ale czy to nie właśnie dzięki temu łatwo przystosowuje się do nowych warunków i mam na swoim koncie mnóstwo ciekawych doświadczeń? Co z tego, że czasem nie zrozumiem jakiegoś związku frazeologicznego, skoro potrafię dostrzec piękno w słowie Schmetterling? A wrażliwość? Bywa uciążliwa, ale hej, dzięki niej (paradoksalnie) nie potrzebuję narkotyków! Potrafię zachwycać się drobiazgami na trzeźwo, jakbym była solidnie upalona. Zresztą muszę wyznać z dumą, że udało mi się wzorowo okiełznać moją chwiejną naturę. Teraz to ja panuję nad emocjami, a nie one nade mną, i to ja decyduję, w którym z uczuć będę się pławić, a mam do dyspozycji cały ich wachlarz. Przeważnie wybieram szczęśliwość. Serio, to jest łatwiejsze, niż się wydaje. Dobrodziejstwa w życiu człowieka często bywają obosieczne. To my sami musimy się nauczyć, jak z nich zrobić najlepszy użytek. Wystarczy AUTENTYCZNIE chcieć. Nie, nie wyczytałam tego u Paulo Coelho.

Morał z tej historii jest taki, że turbulencje są w porządku, bo nas rozwijają. Tadam. Last but not least: Nie chciałabym, aby moja kochana mama, która zawsze wspierała mnie za dwoje, i z którą zawsze mogłam porozmawiać - nie dość, że o wszystkim, to jeszcze na dużo głębszym poziomie, niż z większością osób w moim otoczeniu - przeżywała podobne rozterki, co pani Paulina Młynarska.


***

Kiedy nagrywałam drugą płytę z zespołem Sen Zu, napisałam piosenkę, w której starałam się zawrzeć moje przemyślenia związane z moją tułaczką, ciekawością świata i potrzebą podróżowania, przy czym druga i trzecia, według mnie, jasno wynikają z pierwszej. Trochę to straszne, a trochę piękne i dlatego chciałam, aby refren brzmiał jak zaklęcie. Koledzy z zespołu krzywili się: „Patrio-co? Kosmo! Kosmopolitano! – że niby, co to ma znaczyć?!”. Niemniej postawiłam na swoim i nagrałam wszystko dokładnie tak, jak chciałam. Może któryś z Was, chłopaki, teraz to czyta i już trochę bardziej wie, co autorka mogła mieć na myśli. A jak nie, to też okej.




Na koniec mała, humorystyczna retrospekcja związana z powyższym utworem, a także - traf tak chciał - z relacją matka-córka. Telefon od Zosi, wówczas lat 8.
- Zuziu, dzwonię, żeby zapytać, czy mogę wykorzystać twoją piosenkę "Kosmo" do mojego występu tanecznego.
- Pewnie, że możesz! A czemu wybrałaś akurat tę piosenkę?
- No bo mama zabroniła mi tych, gdzie są brzydkie słowa.

sobota, 13 czerwca 2015

Czary mary, dzikie memy, czyli dopieszczona Dziecinada

Kocham dziecięcą logikę. Pamiętaj, tort jest zawsze do połowy niezjedzony!



Niewątpliwie w dzisiejszych czasach przekazem informacji rządzi obraz. Dlatego, idąc tropem "Polishinglish" , postanowiłam również dziecięce teksty z cyklu "Dziecinada(ją)" zamienić na obrazki. Zamysł jest taki, że klikając etykietę "polishinglish" znajdziesz memy z tekstami moich uczniów (przeważnie dorosłych) z lekcji angielskiego, a klikając etykietę "dziecinada" memy z tekstami dzieci - z lekcji i nie tylko. Etykiety widnieją bezpośrednio pod postem, a także po prawej pod kwiatkiem. 

Na razie jest jeszcze nieco ubogo, ale, znając życie, obie sekcje szybko się rozrosną. Wszystkie memy obejrzeć będzie można również na moim świeżo założonym Instagramie: zannazublog. Przy okazji zapraszam na mojego prywatnego Instagrama: zanna_zu. I na mojego fanpage'a na Facebooku: Zanna Zu. Wystarczy kliknąć szarą nazwę lub odpowiednią czerwoną ikonkę zaraz o tu po prawej.

piątek, 12 czerwca 2015

Polishinglish, czyli perełki z lekcji

Od kilku ładnych lat uczę języka angielskiego, co często owocuje zabawnymi tekstami moich uczniów, które ukradkiem zapisuję na czymś, co akurat mam pod ręką, próbując jednocześnie zachować pełną powagę, co wcale nie jest łatwe. Trud ten postanowiłam przekuć na działanie twórcze i uruchomić serię własnej produkcji memów zatytułowaną „Polishinglish”.



czwartek, 11 czerwca 2015

Dziecinada(ją)

Jak już kiedyś wspomniałam, od czasu do czasu mam przyjemność pracować z dziećmi, niekiedy także w wirtualnym świecie. Poniżej mail od 11-letniej Zosi.


Cóż mogę powiedzieć? Rację dziecko ma! No i wogle.

środa, 3 czerwca 2015

Po drugiej stronie Skype'a, czyli moja pomoc dla Nepalu

 źródło: www.pinterest.com
Siedzę przed monitorem komputera, składam ręce w geście powitania, mówię "namaste" do Neplaczyka po drugiej stronie Skype'a i znowu czuję, jak bardzo uwielbiam internet, to, czym się zajmuję oraz wszystkie moje przygody małe i duże.

Zawsze lubiłam swoje patchworkowe życie, w tym także to zawodowe, które sprawia, że nigdy się nie nudzę. Ma ono co prawda swoje ciemne strony, ale w teście psychologicznym na pytanie „Czy lubisz swoje patchworkowe życie?” zakreśliłabym „zdecydowanie tak”. Wszak moja odpowiedź na ostatnio popularne hasło „chujowo, ale stabilnie” brzmi: „niestabilnie, ale zajebiście”. Myśl tę z chęcią kiedyś rozwinę, o ile zdążę to zrobić, zanim moja przepełniona pomysłami głowa pęknie w szwach. Niby od przybytku ona nie boli, ale… polemizowałabym.

Wracając do meritum, patchworkowe życie, a co za tym idzie patchworkowe życie zawodowe, pociąga za sobą nie tylko brak stabilności, ale i cały wachlarz różnego rodzaju dobrodziejstw. Zbawienny jest sam fakt, że jedno z moich pól działalności stanowi odskocznię dla innego i nie ma tu miejsca na nudę, której tak bardzo się brzydzę. Nigdy nie zapomnę, jak zaczęłam ziewać po minucie, gdy mój były chłopak tłumaczył mi jak ustawić Google jako domyślną przeglądarkę, czy coś tam… ziew!

Robiłam w życiu mnóstwo różnych rzeczy, ale nie spodziewałam się, że w tym roku zacznę do tego wszystkiego jeszcze rekrutować studentów-cudzoziemców, głównie z Indii i Nepalu, chcących studiować w Polsce. Jak zwykle przesądził o tym przypadek. Moja współlokatorka Monia, o której też na pewno jeszcze coś napiszę, i która też mieszka ze mną przypadkowo, poznała na ulicy Hindusa z Nepalu, oczywiście przez przypadek, który  jak się okazało –mieszka niedaleko nas, ma firmę zajmującą się wspomnianą rekrutacją i szuka pracowników. A ja oczywiście miałam jak zwykle za mało do roboty. Proste. Stąd też po tym, jak pewnego piątkowego wieczoru poznałam Amita, mój poniedziałkowy poranek wyglądał już tak:

Pyszny falafel z Kebab Palace na Targowej.
Nie, to nie jest reklama sponsorowana.
Praktycznie z dnia na dzień stałam się przy okazji panią rekruterką. Do moich zadań należy między innymi przeprowadzanie rozmów z kandydatami na studia anglojęzyczne w naszym kraju. Yogesh z Indii chce na inżynierię kosmiczną na warszawską Polibudę, Maryam z Pakistanu robić podyplomówkę w Instytucie Podstaw Informatyki Polskiej Akademii Nauk, Ananda z Nepalu wybiera się na studia menadżerskie do Wyższej Szkoły Administracji i Biznesu w Gdyni, i tak dalej, a ja mam ich wszystkich nie pomylić ze sobą, wiedzieć, kto jest kobietą, kto mężczyzną (to że imię się kończy na literę „A” jeszcze nic nie znaczy) i pomóc im w osiągnięciu celu.

Kiedy Nepal nawiedziło ostatnio trzęsienie ziemi, moje zadanie nabrało zupełnie nowego wymiaru. Jak zdyskwalifikować młodego Nepalczyka, któremu dzień wcześniej walił się sufit na głowę, tylko dlatego, że nie umie wymienić wszystkich państw graniczących z Polską? Jak wyrazić swoje współczucie, a zarazem radość, że w ogóle mogę z nim rozmawiać, bo dane było mu przeżyć? Jak zdefiniować nowe, rodzące się w środku uczucie na myśl, że kilkoma kiwnięciami palców mogę zapewnić mu lepszy byt?

To, co od dawna przeczuwałam, znalazło potwierdzenie: nie musisz być nie-wiadomo-kim, żeby komuś innemu bardzo pomóc. Wiem, że jak zwykle stwierdzam rzecz oczywistą, ale czy nie jest tak, że o tych prostych prawdach często zapominamy? Nie musisz mieć, ani wiedzieć wiele, żeby uczynić czyjeś życie lepszym. Nie są ci w tym celu potrzebne pieniądze, wręcz możesz je jednocześnie zarabiać. Jeśli z jakiegoś powodu nie możesz albo nie chcesz wesprzeć finansowo kogoś, kto jest w potrzebie, możesz zrobić to inaczej. Truizm, który w naszym świecie rządzonym przez pieniądz, niedługo urośnie do rangi prawdy objawionej. Dlatego po prostu:

źródło: www.dobry.co
P.S.: Dzięki powyższemu zdjęciu, które znalazłam przypadkiem, uruchomiłam nowy, niesamowicie pozytywny kontakt. Kto wie, może zaowocuje kiedyś jakimś wpisem? Życie jest niesamowite. Namaste.