czwartek, 31 grudnia 2015

Miłość 2015

Jest 31 stycznia 2015 roku. Stoją pod jej blokiem. Ona i jej ex, po raz n-ty odgrzany kotlet. Przyjechał na kilka dni z zagranicy, na którą wyemigrował w pogoni za lepszym jutrem. Spędzili razem fajne chwile, podczas których widziała w jego oczach, że nie jest mu jeszcze obojętna. Odprowadził ją pod klatkę po wspólnych 24 h. Jego krótki pobyt w Polsce miał wkrótce dobiec końca.

- Słuchaj, jeśli to prawda, co mówiłeś przed chwilą w samochodzie, że chciałbyś mieć wszystko, i karierę i mnie, to może warto byłoby się zastanowić nad tym, jak to zrobić...?

Gdyby to był film, odparły pewnie:
- Tak, to prawda, nadal coś do ciebie czuję. Przyjadę jutro i wspólnie zastanowimy się co dalej. Co ty na to?

Ale ponieważ to nie jest film, on tylko mamrocze pod nosem coś, czego ona dziś nie pamięta - prawdopodobnie dlatego, że było tak niewyraźne. Widać, że jest zmieszany i nie wie, jak się zachować, a te słowa w aucie to była raczej jedna wielka ściema na potrzebę chwili, zawoalowana deklaracja pt. "przykro mi, kotku, ale ważniejszy jest dla mnie hajs, niż ty". Kilka dni później wyjeżdża bez pożegnania tam, skąd przyjechał.

Uważam, że jest do czego wracać, pamiętam jak na mnie patrzyłeś, próbuje dalej na czacie jakiś czas później. Mogłabym przyjechać, poszukać sobie zajęcia...

Gdyby to był film, odpisałby pewnie: O tym samym myślałem.

Ale ponieważ to nie jest film, pisze tylko: Nie widzę tego.

Gdyby to był film, być może skończyłby się nowym początkiem, ale ponieważ to nie jest film, historia kończy się początkiem definitywnego końca.

***

Ale hej, Leonard Cohen powiedział, że pęknięcia są po to, aby mogło wpaść przez nie światło, a on brzmi tak mądrze, że musi mieć rację.

źródło: www.pinterest,com

***

Jest 1 maja 2015 roku. Ona stoi w kolejce do nadania bagażu na lotnisku. On dołącza.

- Ale fajny chłopak! - mówi półszeptem do przyjaciółki, która jej towarzyszy, a jej wzrok wędruje ku facetowi, który właśnie ustawił się w ogonie czekających. Wysoki, kolorowe rejbany, szopa na głowie, tobołek na plecach, typ luzaka-globtrottera, czyli typ w jej typie.

- Wiesz co, kiedyś, jak leciałam do Tajlandii i przesiadałam się w Kijowie, to tam zagadał mnie taki koleś na lotnisku i potem okazało się, że mamy obok siebie miejsca w samolocie. Nieźle, co? - opowiada koleżance, fantazjując, jakby to było, gdyby ten też miał miejscówkę obok niej.

Niewiele później siedzi już sama w hali odlotów. Czyta czasopismo Sens (Sens!), podnosi wzrok, a na przeciwko siedzi ON. Jest porządnie i mile zaskoczona. Trudno, żeby nie. Teraz widzi go dokładniej. Nie ma już na nosie okularów przeciwsłonecznych. Dostrzega jego rysy twarzy. Intryguje ją jeszcze bardziej. Spoglądają na siebie. Jeszcze raz. Ha ha, ale by było, myśli sobie.

Niewiele później siedzi w samolocie. Patrzy, a on idzie prosto na nią. Ha ha, ale by było, jakby usiadł koło mnie, śmieje się w duchu. Siada koło niej. Siedzi. I nawet nie wie, co jej siedzi w głowie. Nie ma pojęcia, o niczym nic nie wie. Niezłe jaja.

Zaczynają gadać. Gadają całą drogę. W sumie trochę tak jakby za bardzo z jej inicjatywy, ale grunt, że gadka się klei. Jest fajnie. Okazuje się, że oboje mieszkają w tym samym mieście, oboje występują na scenie, oboje lubią podróżować. Niestety przesiadają się już do dwóch różnych samolotów. 

Gdyby to był film, najdalej kilka dni później miałaby od niego co najmniej friend requesta na Fejsie (skoro już nie wziął jej numeru).

Ponieważ jednak nie jest to film, miesiąc później postanawia odnowić znajomość i wybrać się na cykliczny spektakl, w którym uczestniczy, o czym opowiedział jej w samolocie. Choćby z ciekawości. Jest wyraźnie zaskoczony na jej widok - tak bardzo, że przyznaje jej dożywotnią przepustkę na wszystkie wydarzenia z jego udziałem. Zafrapowana upewnia się dzień później, czy aby na pewno. Tak, na pewno.

Gdyby to był film, mogłaby pomyśleć, że jest nią na serio zainteresowany, a w następnym kroku zapytałby ją, czy nie umówiłaby się z nim na kawę, bo przecież tak fajnie im się wtedy rozmawiało podczas lotu. 

Ponieważ jednak nie jest to film, ich spotkania ograniczają się do tego, że ona przychodzi raz, drugi, trzeci, dziesiąty na jego występ. W końcu ma za darmo. Jest miły, gadają, ale bez przesady. Coraz wyraźniej czuć, że to nie film, a życie.

Mijają równo trzy miesiące odkąd się poznali i przychodzi 1 sierpnia 2015 roku. Oboje stoją na terenie olbrzymiego festiwalu i rozmawiają. Spotkali się przypadkiem w miejscu, przez które na przestrzeni kilku dni przewinie się raptem jakieś 100 000 osób. No dobra, kręciła się w okolicy namiotu, w którym wystąpił, ale tak czy siak. W miejscu takim jak to odnalezienie się z ludźmi, z którymi się przyszło, już graniczy z cudem.

Gdyby to był film, poszliby się razem bawić, ale ponieważ nie jest to film okazuje się, że on jest chory i wraca do domu.

Nastają wakacje i jedyne, co ich łączy to lajkowanie sobie nawzajem wybranych postów na FB. W końcu wyjechał w daleką podróż, to jak się mają spotkać.


Po wakacjach rusza nowy cykl jego występów, na których ona pojawia się regularnie. Fajny jest, kręci ją, no co ma zrobić. A do tego podoba jej się to, w czym bierze udział. No i ma za darmo, przecież to grzech nie skorzystać. Na pewno też ją lubi, przecież inaczej nie wpisałby jej for ever na vip-listę. Upewnia się, czy wszystko aktualne. Tak, aktualne.

Gdyby to był film, okazałoby się, że podczas wakacji myślał o niej, a nawet trochę za nią tęsknił i teraz chętnie spotka się gdzieś, gdzie nie będzie podziału wykonawca-widz. 

Jako że jednak nie jest to film, ona, korzystając z nadanego jej przywileju, wbija się na imprezę jubileuszową, w nadziei, że uda im się spędzić razem kilka fajnych chwil na parkiecie lub przy barze. Tak też się dzieje. Zamieniają kilka zdań, po czym zaczynają tańczyć - najpierw w tradycyjnym kółeczku, potem już we dwoje (trochę tak jakby za bardzo z jej inicjatywy, ale #yolo).

Gdyby to był film, odprowadziłby ją do metra (bo do domu to dziś za wiele nawet jak na film) i zapytałby, kiedy się znowu zobaczą.

No ale ponieważ, jak już wiadomo, nie jest to film, w końcu pada niemoralna propozycja i... czar pryska. Nawet ON chce tylko tego, nawet JEMU o nic innego nie chodzi. Mówi to zresztą wprost, więc nie ma wątpliwości. A przecież wydawał się taki inny. 

Gdyby to był film, w tym miejscu weszłyby napisy końcowe.

źródło: www.loveit.pl

***

Jest 6 grudnia 2015 roku. Stoi pośród grupki osób, która za chwilę odbędzie spacer z przewodnikiem po jednej z warszawskich dzielnic. Wypatruję bruneta-cudzoziemca poznanego w sieci, z którym nawiązała kontakt kilka miesięcy wstecz. Umówili się, że gdy przyjedzie zwiedzić Warszawę, to się spotkają. Nie widzi go. Może nie mógł trafić. Choć pewnie po prostu olał. Mniejsza o to. Nic nowego.

Gdyby to był film, przyleciałby spóźniony z jęzorem do pasa i bukietem dzikich, polnych kwiatów, ale spacer i tak jest fajny, więc generalnie jego strata. 

Wieczorem idzie potańczyć i spędza superfajnie czas. Po północy cała w skowronkach udaje się na stację metra, żeby wrócić do domu. Staje na schodach ruchomych, które wiozą ją prosto... na niego. 

- Jejku! To ty?! Co ty tutaj robisz!? - pyta zaskoczona, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. No bo, heloł, jakie jest prawdopodobieństwo, że spotka w warszawskim metrze w niedzielę po 24:00 kolesia poznanego przez internet, który mieszka nie dość, że 1300 km stąd, to jeszcze w tym samym mieście, co nowa laska jej byłego, a do tego wszystkiego wcześniej ją wystawił (nazwijmy to po imieniu). 

- Jaki przypadek, no nie mogę! - ciągnie dalej, a koleś robi tylko wielkie gały, no bo ciężko się nie dziwić. - Czemu się już więcej nie odezwałeś?
- A, sądziłem, że zapomniałaś... - próbuje zaimprowizować coś jej tajemniczy rozmówca. 

Wpadają w gadkę, bo ona zadaje sporo pytań: 1. "a co robiłeś", 2. "a jak Ci się podoba", 3. "a gdzie się zatrzymałeś". Okazuje się, że 1. "a nie pamiętam", 2. "a spoko", 3. "a w takim hostelu". Okazuje się też, że współ-hostelowicze są nudni, bo młodzi i nie ma z nimi o czym gadać, więc ona proponuje, żeby się odezwał do niej następnego dnia, bo "po 18 kończę pracę, to może coś razem porobimy". 

Gdyby to był film, powiedziałby pewnie coś w stylu: "No pewnie, super, sorry, że dziś tak wyszło, ale pewna staruszka wywróciła się przy mnie i złamała rękę, więc zawiozłem ją do szpitala, bardzo żałuję, że nie spędziłem tego czasu z tobą, ale czułem się w obowiązku jej pomóc, tak mnie wychowano, ale niesamowite, że się spotkaliśmy, to musi być znak, na pewno się odezwę jutro do ciebie, a może pójdziemy teraz coś zjeść, chociaż nie, późno już jest, pewnie już spać idziesz, bo jutro rano do pracy, ale nadrobimy" albo uśmiechnąłby się po prostu szarmancko i wysłał jej pół godziny później miłego smsa na dobranoc i/lub następnego dnia kolejnego z propozycją spotkania.

Jako że nie jest to jednak film, nie widzi wcale euforii na jego twarzy, nie widzi, aby ta magia życia codziennego go jakoś szczególnie zachwyciła, co jest dla niej niepojęte, więc myśli, że to pewnie dlatego, że jest oszołomiony tym niebywałym zbiegiem okoliczności (ta, yhm). 

Ale numer, no nie wierzę, przecież aż się prosi myśleć, że to przeznaczenie, dymi jej czacha w drodze do domu. 

Następnego dnia od 16:00 wzwyż sprawdza nerwowo telefon, zamiast skupić się na robocie. Koło 17:30 jest wiadomość!

Gdyby to był film, napisane byłoby w niej coś w stylu "Cześć, spotkajmy się o 18:30 pod Rotundą/Kolumną Zygmunta/murkiem przy Metrze Centrum", ale ponieważ oczywiście nie jest to żaden film, na ekranie smartfona widnieje jak następuje:
Przypadek czyni życie dopiero ciekawym. Jednak zapomniałem wczoraj dodać, że umówiłem się z ludźmi z hostelu* na gotowanie. Niemniej dziękuję za propozycję. Planuję przyjechać ponownie latem, wtedy chętnie wrócę do tematu, jeśli będzie nadal aktualny.
*tymi nudnymi


KONIEC

(choć zapewne c.d.n.)

źródło: www.videohive,net
źródło: www.blogiceo.nq.pl

środa, 30 grudnia 2015

Owca w wilczej skórze

Podwórko na Brzeskiej. Pomijając dzieło po lewej, dość obskurny klimat. Przymierzam się do zrobienia zdjęcia, zachodząc niechcący drogę szemranemu typkowi. Trochę robię w majty, ale nie daję po sobie poznać. Muszę mieć fotę. Ciekawe, co się wydarzy, myślę. Każe mi oddawać telefon i wyskakiwać z hajsu, czy nie? Adrenalina rośnie.

- Weź nie stój tak sama w bramie, co? - odzywa się z nieskrywaną troską rzeczony jegomość w dresie.

Yyy... Czy ja się przesłyszałam?! Szybka analiza: Nie.

- Dobra, tylko zrobię zdjęcie i spadam - rzucam z pewnym, skrywanym jednak, wzruszeniem.

Anioł stróż czuwa.
A dobro ma się dobrze i dobrze się kamufluje.

środa, 23 grudnia 2015

Bądź bliski dla bliskich!

Idę ulicą. Mijam mamę z drepczącą obok niej pociechą. Dziecko wyciąga swoje małe łapki w kierunku mamy i woła: "Mamo, weź mnie na rączki!"

Mama na to: "Nie mogę, bo palę."

Ja w myślach: #aha

Zatem w ślad za kimś, kto napisał w przejściu podziemnym przy Rondzie Mościckiego w Warszawie poniższe słowa, apeluję:


Obiecuję, że ja też będę się starać. 

Bliskich Świąt, ludzie!

czwartek, 17 grudnia 2015

Niekwestionowany njus roku

Nigdy nie zapomnę lata roku 2004 w Luksemburgu, podobnie jak żadnego innego lata, które tam spędziłam, jednak to lato było szczególne. Ok, każde inne też było szczególne, ale to było szczególnie szczególne, bo szczególne pod względem muzycznym. Ok, w sumie każde inne też takie było, ale... (hm, w sumie to też nie było CAŁE lato)... Grrr. Jeszcze raz.

Nigdy nie zapomnę, jak latem 2004 r. wylądowałam w mieście Luksemburg na corocznym festiwalu muzycznym Rock um Knuedler na Place Guillaume, gdzie na małej scenie wystąpił luksemburski zespół Couchgrass. Było to chyba dokładnie 4 lipca 2004, o ile mój dziennik z tego okresu mnie nie myli. Otwieram go i czytam: "Mała cipka szesnastka rocked my heart. (...) Jestem pełna podziwu i zazdrości. Same bachory przy tych instrumentach, proste riffy, niby nic takiego, a jednak me serce na pełnych obrotach". Byłam doprawdy oszołomiona tym, co zobaczyłam. 

mój dziennik
Amandine Klee (voc. Couchgrass) / fot. Jan Pytliński
Natychmiast kupiłam ich płytę "Motel Love", która pomagała mi potem jeszcze wiele razy wrócić pamięcią do tego magicznego zdarzenia i odświeżyć emocje, które mi wówczas towarzyszyły. Szczególnie ukochałam sobie poniższy utwór, który zresztą swoim tytułem wspaniale wpisuje się w przedświąteczny nastrój.



Byłam wtedy na studiach i sama zaczynałam swoją przygodę z robieniem muzyki. Niewiele wcześniej, bo na wiosnę 2004 r., powstał mój własny zespół - Sen Zu, a niewiele później, bo jeszcze z końcem lipca 2004 r., zaszyłam się z nim w Józefowie pod Warszawą w domu ojca jednego z zespołowych kolegów, aby ów domu pilnować pod nieobecność jego właściciela. Cóż to był za wspaniały czas! Wspólne komponowanie, granie, gotowanie... i tak przez ok. dwa tygodnie.

Któregoś wieczoru włączyłam płytę Couchgrass, żeby podzielić się z chłopakami moją jakże cenną zdobyczą-inspiracją, a wtedy jeden z nich powiedział mniej więcej to:

- To cię kręci?! To posłuchaj sobie tego!

"Tego" czyli tego:

źródło: www.rollingstone.com

I to było TO.

(Dozgonne dzięki, R.K.!!!)

Proszę jeszcze raz rzucić okiem na zdjęcie wokalistki Couchgrass, a właściwie na koszulkę, którą ma na sobie. Czyż historia nie zatoczyła fantastycznego koła?

Od tamtej pory PJ Harvey jest moją bezdyskusyjną muzyczną guru, którą natychmiast pokochałam w sposób nieodwracalny miłością bezkrytyczną. Jeśli ktoś by mnie zapytał, kim chciałabym być, jeśli nie sobą, to odpowiedziałabym, że nią. 

Nie wrzucam żadnego jej kawałka, bo chyba nie da się w jednym poście udostępnić więcej niż jednego clipu z youtube'a, a nawet jeśli się da i po prostu nie wiem, jak to zrobić, to nie ma to znaczenia, bo i tak nie wiedziałabym, co wybrać. Można włączyć sobie losowo dowolny jej utwór i będzie dobrze.

Niestety ominął mnie jedyny (?) koncert, jaki PJ zagrała w Polsce, co miało miejsce w 2008 r., jako że przebywałam wówczas na kilkumiesięcznym stypendium artystycznym zagranicą, więc od wielu lat żyłam nadzieją, że kiedyś dane mi będzie zobaczyć moją idolkę (jakkolwiek to brzmi) na żywo. "Żyłam", bo wczoraj, podczas wieczornego przeglądu Fejsa, ujrzałam to:
źródło: www.facebook/openerfestival

Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, ale oficjalny fanpage festiwalu głosił wyraźnie: "PJ Harvey - niekwestionowana królowa alternatywnego rocka po raz pierwszy na Open’erze!" 

Niekwestionowany njus roku!!!

Tym bardziej, że kiedy wracałam sobie ostatnio (chyba nawet przedwczoraj!) skądś tam do domu, coś mnie naszło i rozmarzyłam się, jak bosko byłoby, gdyby PJ znowu przyjechała do Polski, na przykład na Open' era, ale że chyba raczej niedoczekanie moje, bo przecież nic na to nie wskazuje, ale że z drugiej strony to chyba minęło już dostatecznie dużo lat, a poza tym to się musi po prostu wydarzyć, bo nie ma innej opcji, w końcu już tyle czasu czekam... no i kurde! ‪

Magia marzeń
Myślisz-masz
Bóg mnie kocha
Kocham świat
Jak ja teraz mam iść spać?!?!?

To były moje myśli, kiedy dotarło do mnie, co tu zaszło.

A teraz mam ochotę kupić bilet, zabukować kwaterę i iść pod scenę. 

Do zobaczenia w środę, 29.06.2016, w pierwszym rzędzie, Tent Stage!

środa, 18 listopada 2015

Nie smucić, zwiedzać!

Uznałam, że w ten ciężki i przykry czas (you know what I mean) nie zaszkodzi pójść gdzieś pokontemplować, wyciszyć się, a przy okazji też nieco odchamić. Wystawa pt. "Mistrzowie pastelu" w Muzeum Narodowym w Warszawie podłożyła mi się sama.

O ile pierwsza sala nasunęła mi słynne pytanie z archiwum polskiego pop-rocka "Co ja robię tu?", to wraz z kolejnymi pomieszczeniami okazało się, że jednak bliższa jest mi parafraza słów C.S. Lewisa z Opowieści z Narnii: Im dalej w głąb, tym wszystko staje się ciekawsze.

Zdaję sobie sprawę, że kiedy coś nie dostarcza nam natychmiastowej uciechy, należy czasem zagryźć zęby i trochę się postarać, żeby było fajnie, w związku z czym w ramach treningu wytrwałości, której nierzadko mi brakuje, wymyśliłam sposób na przetrwanie pierwszych nudów - zabawę pt. "Który obraz zwycięża w tej sali?". Polecam, skutkuje.

Jak to zwykle bywa, odrobina dobrej woli na starcie sprawiła, że potem poszło już z górki i z każdą minutą znajdowałam w wiszących na ścianach obrazach coraz więcej dla siebie. Nie mogę nie podzielić się perełkami, które koniec końców udało mi się wyłowić (pomijając przy tym tak oczywiste mistrzostwo jak twórczość Witkacego).

(Robienie odstępów po kilku wersach podpatrzyłam u profesjonalnych blogerów. Ma to chyba ułatwiać czytanie.)

Perła namber łan: Stanisław Wyspiański, Portret Panny Sternbachówny, czyli moje poprzednie wcielenie, czyli: Reinkarnacja istnieje!

źródło: www.inwestycje.pl

Ujrzałam to malowidło i poczułam wyraźnie na mym własnym płótnie zwanym ciałem: 

Jam jest nowym wcieleniem Panny Sternbachówny! 

Delikatna, lecz dumna
Dziewczęca, ale dziarska.
Słodka, acz podkurwiona. 

Z głową w chmurach i kwiatach, stopami na ziemi.
W kaszę jej tak łatwo nie dmuchniesz, maj frend.

Pora sparafrazować naszego narodowego wieszcza:


Sorry, Stachu, sorry, Adasiu, musiałam ten diament trochę podszlifować.

Perła namber tu: Leon Kaufmann, Portret Ignacego Paderewskiego, czyli Stara Szkoła Instagrama #zacnyfiltr

źródło: www.cyfrowe.mnw.art.pl

No przecież Leon zrobiłby dziś furorę na Insta! #leonzawodowiec

Perła namber fri lub sri - jak kto woli: Józef Janowski, Krajobraz z tęczą, czyli:

Tylko światło może wypędzić ciemność.

źródło: www.vers-24.pl

I z tym Cię, drogi czytelniku / droga czytelniczko, zostawiam póki co. W razie czego: Nie smuć, zwiedzaj!

piątek, 13 listopada 2015

Piątek trzynastego

Nie wiem, jak dla Ciebie, ale dla mnie ten piątek był bardzo szczęśliwy. Mianowicie nauczyłam się podawać jointa wewnętrznemu krytykowi. Niech wyluzuje.


Edit: Ok, jednak okazało się, że był to koszmarny piątek :( Przepraszam Paryż. A teraz, mój wewnętrzny krytyku, zaciągnij się porządnie...

poniedziałek, 19 października 2015

czwartek, 8 października 2015

Pospolita rzecz kapitalistyczna, czyli inwazja zachodu na wschód

Wild, wild west


Ostatnim przystankiem mojej dziecięcej tułaczki po dzikim zachodzie, opisanej szerzej w poście pt. "Niestabilnie, ale zajebiście, czyli historia mojego życia", był Akwizgran (niem. Aachen). Byłam wówczas po trzeciej zmianie kraju zamieszkania, czwartej zmianie szkoły i piątej przeprowadzce (nie licząc tych w obrębie jednego miasta), czyli nieco zmęczonym życiem dzieckiem w wieku wczesno-nastoletnim. Na lekcjach w szkole, oprócz nauki języków, najbardziej pasjonowało mnie patrzenie przez okno, co zresztą lubiłam kultywować jeszcze na studiach. Za nic w świecie nie chciałam należeć do kujonów-lamusów, więc wylatywanie z klasy za złe zachowanie postrzegałam jako swoistą nobilitację. Zresztą wolałam posiedzieć w spokoju na korytarzu zamiast słuchać nudnego bełkotu belfrów. Udawanie złego samopoczucia w celu wylądowania w tzw. pokoju sanitarnym też nie było mi obce. Swingowany ból głowy lub brzucha stawał się wtedy przepustką do fajniejszego świata, czyli pomieszczenia z obdartą leżanką i pobazgranymi przez uczniów ścianami. Do pokoju sanitarnego szło się zazwyczaj parami - w celach bezpieczeństwa. Zabierałam więc moją równie zbuntowaną psiapsiułę i wagarowałam sobie w najlepsze, nie dość, że zupełnie bezkarnie, to jeszcze w cudownie grunge'owych okolicznościach przyrody.

Jako że zawsze starałam się trzymać siebie samą w ryzach i przy całej mojej potrzebie bycia cool raczej nie traciłam zdrowego rozsądku, większość czasu szkolnego spędzałam jednak na lekcjach, choć tam z kolei ważniejsze od uważania było dla mnie plotkowanie, czytanie Bravo, prowadzenie korespondencji pod ławką czy też płodzenie listów do i od wyimaginowanych amantów. (Dziś oczywiście żałuję, że przez moją niesubordynację tak mało wyniosłam z zajęć).  Choć wizja pt. "gdy dorosnę, chcę zostać utracjuszką" wydawała mi się niezwykle kusząca, coś mnie zawsze powstrzymywało przed tak zwanym stoczeniem się. Wielokrotnie fantazjowałam o życiorysie wykolejeńca, ale coś mi mówiło, że nie tędy droga. Gdy pierwszy raz zaciągnęłam się dymem z papierosa, myślałam, że umrę i tylko położyłam kiepa na widoku, żeby zwrócić na siebie uwagę. Kiedy w przypływie nastoletniej histerii postanowiłam się pociąć, wzięłam tępe nożyczki i porysowałam sobie skórę na wierzchu ręki, tak aby przypadkiem za bardzo nie bolało. Zadrapania oczywiście postanowiłam eksponować. A ucieczki z domu kończyły się tym, że albo siedziałam na klatce schodowej u sąsiadów z osiedla, w samochodzie zaparkowanym przed domem albo - jeśli mnie już poważnie poniosło - u koleżanki po drugiej stronie miasta. Taka ze mnie była twardzielka.

Nie wiem, co powodowało, że nigdy ostatecznie nie uległam czarowi prawdziwej rebelii. Może zwykły strach, a może podświadome poczucie obowiązku wobec mojej mamy, samotnie wychowującej dwójkę dzieci. Dziś myślę sobie, że i jedno i drugie. W gruncie rzeczy nie chciałam sprawiać problemów. Jeśli już, to raczej wzbudzić zainteresowanie moją osobą. Zwykle uczyłam i zachowywałam się na tyle dobrze, żeby mama nie musiała lądować na dywaniku u dyrektora. Pewnego razu co prawda wylądowała zaraz po mnie na posterunku policji, kiedy to odkryłam uroki brania sobie rzeczy ze sklepów za darmo, ale był to jednorazowy wybryk, po którym dostałam zresztą odpowiednią nauczkę w postaci nudnych spotkań z równie pomysłowymi rówieśnikami. A nudy nie znoszę.

źródło: www.facebook.com/marrafri

Niezależnie od moich ciągot do bycia "fajną", podskórnie czułam, że coś jest nie tak, kiedy moje nastoletnie koleżanki licytują się, ilu miały chłopaków, i kiedy moi nastoletni koledzy palą zioło w szkolnych toaletach. Oczywiście koniecznie chciałam z kimś chodzić, a najlepiej szybko z kilkoma pod rząd albo nawet na raz, by móc brać udział w tym plotkarskim wyścigu. A gdy dostałam od kolegi liścia konopi miesiącami pieczołowicie go przechowywałam, by następnie w towarzystwie koleżanki, która miała o paleniu marihuany równie nikłe pojęcie, co ja, skruszyć go z namaszczeniem, wsadzić do zrolowanej bibułki i dziwić się, co poszło nie tak. Miałam wtedy jakieś 13 lat. Chodziłam w jednokolorowych bluzach z kapturem marki Fruit of the Loom, plecaku marki Eastpak i skejtoskich butach marki Buffalo, za dużych o dwa numery, bo takie akurat były w przecenie. Tego wymagała ode mnie ówczesna moda, obowiązująca wszystkich, którzy nie chcieli być wytykani palcami. Tak to przynajmniej odczuwałam. Pamiętam jak śmiali się ze mnie, kiedy wkładałam stare dzwony mojej mamy, które uwielbiałam, i jak każdy, kto odstawał od normy, był wykpiwany i ośmieszany. Prawdę powiedziawszy, w mojej hiphopowej odsłonie wcale nie czułam się bardziej pewna siebie, ponieważ wciąż ciążyła nade mną niedoskonałość mojej wciąż niedostatecznie kozackiej stylówy. Zbawieniem były wtedy.... wakacje w Polsce.


Mild, mild east


Polska lat 90. XX wieku - to była moja kraina łagodności, moja oaza spokoju, moja ziemia obiecana. Co roku odwiedzałam tu moich prawdziwych przyjaciół, którzy nie mówili, że mam grubą dupę, tylko dlatego, że nie byłam anorektyczką i nie nabijali się z podróby, którą miałam na sobie. Co więcej, wszyscy mieli podróby i to było ok! W Polsce było po prostu normalnie. Dlatego w końcu w jakimś 1997, jakoś w okolicy moich 14. urodzin, uznałam, że chcę wracać do kraju, w którym się urodziłam, choć "wracać" to może nienajlepsze słowo, biorąc pod uwagę, że mieszkałam w Polsce jedynie przez kilka pierwszych miesięcy mojego życia. Mama była zachwycona, jako że wielokrotnie próbowała mnie wcześniej przekonać o słuszności tego pomysłu - bezskutecznie. I tak oto latem 1998 r. zamieszkałam w Polsce, w której żyję do dziś, choć może powinnam napisać: w której udało mi się przeżyć do dziś.

Z przykrością stwierdzam, że uciekłam z zachodu na wschód jak z deszczu pod rynnę. Wszak zachód mnie przechytrzył i postanowił razem ze mną ruszyć na podbój wschodu. Tadam! Teraz i u nas panuje żałosny kult zajebistości, doprowadzony miejscami do granic absurdu. Niewiele zostało w tym kraju z magii dawnych lat. Pomijając fajną mapę kulturalną, aktualna Rzeczpospolita to po prostu rzecz pospolita. Rzecz pospolita magii pozbyta. Przykro mi to pisać, ale nie da się ukryć, że kapitalizm oraz idący za nim konsumpcjonizm przewrócił ludziom - jak to się dzisiaj mówi - w dupach. Grunt to się nachapać i pokazać tam, gdzie trzeba, a następnie przypieczętować to słit focią z rąsi. Królują lans, bans i cięte riposty. Dzieci bawią się w dorosłość i nikogo już nie dziwią młodociane galerianki oraz nieletni gadżeciarze. Rozwody i łan-najt-stendy zyskały status oczywistej oczywistości. Kwitnie hedonizm i kipi egoizm. Chyba nigdy wcześniej z tylu rzeczy nie robiono sobie beki. Tymczasem nader często miewam wrażenie, że my wszyscy razem jako współczesne polskie społeczeństwo zasługujemy na jedną wielką mega głośną bekę prosto w naszą czerwono-białą twarz, bo zachowujemy się jak dziecko ze wsi, które po raz pierwszy na oczy ujrzało Makdonalda i ma ochotę nażreć się frytek tudzież burgerów do utraty przytomności. Jeszcze trochę i puścimy wielkiego, kolorowego pawia, którym sami się udławimy jak Św. P. Jimi Hendrix, którego nie planowałam wcale w to mieszać, ale jakoś tak mi się nasunął. Dobrze wiem, że nadal mamy w naszych szeregach wartościowych ludzi, ale czasem nachodzi mnie paranoja, że niebawem trzeba będzie ich ze świecą szukać w tym zalewie głównego (czyt. gównianego) nurtu (czyt. ścieku).

Być może brzmię teraz jak zgorzkniała stara baba, ale nie do takiej Polski wracałam i doprawdy czuję się oszukana. Jednocześnie staram się zrozumieć, skąd bierze się u nas to rosnące zapatrzenie w siebie i łapczywe karmienie swoich najpłytszych zachcianek, które w sposób szczególnie przykry manifestuje się w związkach międzyludzkich, w tym przede wszystkim damsko-męskich  (co opisałam szerzej w poście pt. "Pokolenie Ego", do którego niniejszym odsyłam). Staram się spojrzeć na nas wszystkich łaskawym okiem, ale nie zawsze mi wychodzi. Mam nadzieję, że niebawem - wracając do metafory dziecka i Makdonalda - przeje nam się pseudo-postępowa papka, odbekniemy solidnie i zaczniemy się skupiać na prawdziwie odżywczej strawie. Kiedyś chyba w końcu powinna nam przejść ta niezdrowa, zdająca się trwać bez końca, podjarka transformacją systemową, nie?

piątek, 25 września 2015

Pokolenie Ego

Coraz częściej widzę memy i artykuły, mówiące o tym, jak to należy za wszelką cenę robić swoje, iść zawsze i wszędzie własną drogą, z absolutną determinacją spełniać swoje marzenia, na nikogo się nie oglądać, być w stu procentach sobą i żądać od otoczenia pełnej akceptacji. Myślę sobie wtedy: Serio?! Rozumiem oczywiście zamysł tego przesłania, mającego dopingować tych, którym przydałoby się trochę tzw. zdrowego egoizmu, niemniej niesie ono, w moim odczuciu, niezwykle gorzki, wręcz toksyczny posmak, biorąc pod uwagę, że ludzi niezdrowo egoistycznych wydaje się być znacznie więcej.

Nasuwa się więc cała lawina pytań: Czy w naszych czasach podżeganie do egocentryzmu, nawet tego "zdrowego", naprawdę jest potrzebne i, co więcej, pożyteczne? Czy trafiwszy na niewłaściwy grunt, nie jest ono wręcz niebezpieczne? Czy w dobie wszechobecnego samolubstwa, zgrabnie ukrytego pod płaszczykiem samorealizacji, nie powinno się raczej nakłaniać do harmonijnego współistnienia z innymi istotami, aniżeli w nieskończoność podsycać atmosferę dogadzania sobie? Co z szacunkiem dla innych, bez których przecież nie jesteśmy w stanie funkcjonować? Co z potrzebą posiadania dobrego serca? Czy to naprawdę jest już tak strasznie niemodne, że aż obciachowe? Czy lansowanie bezkompromisowego indywidualizmu nie oddala nas tylko niepotrzebnie od siebie nawzajem?

Co i rusz nachodzi mnie poczucie, i chyba nie tylko mnie, że żyjemy w społeczeństwie upośledzonym emocjonalnie, znieczulonym, niezdolnym do tworzenia, a co dopiero podtrzymywania dobrych relacji. Nie mogę nie zgodzić się z tym, że należy dbać o swoje potrzeby, ale czy to aby na pewno powinna być wartość nadrzędna w życiu człowieka? Powtarzam tudzież podkreślam: Rozumiem, że być może wciąż jeszcze jest zapotrzebowanie na przekaz pt. "bądź pępkiem swojego świata", jako że zapewne wciąż jeszcze istnieją gdzieś pochowani po kątach, żyjący w czyimś cieniu ludzie, którym jest on potrzebny. Tym niemniej upatruję w nim pewne zagrożenie dla kondycji związków międzyludzkich. Nie ulega chyba wątpliwości, że indywiduów skupionych na sobie nie brakuje, a promowanie stawiania siebie w centrum swoich zainteresowań daje im niejako przyzwolenie na przedmiotowe traktowanie innych (w najlepszym razie obojętność na nich). Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież inwestowanie w siebie owocuje lepszymi kontaktami społecznymi, bo człowiek odpowiednio doinwestowany, to człowiek zadowolony, a zatem milszy w obyciu. Jednak śmiem twierdzić, że tylko znikomy odsetek społeczeństwa troszczy się o siebie w trosce o innych. Innymi słowy, obawiam się, że pod pretekstem samospełnienia łatwo zdewaluować drugiego człowieka do rangi narzędzia, służącego jedynie do osiągnięcia własnych celów, przy czym - umówmy się - uszczęśliwianie kogokolwiek innego niż siebie samego jest raczej celem mocno niszowym. Oczywiście zdarza się, że chcemy uszczęśliwić kogoś celem uszczęśliwienia samych siebie (yeah! dwa w jednym!), ale niechaj no tylko sprawienie komuś przyjemności lub zwykłe wyjście komuś na przeciw okaże się pociągać za sobą jakieś wyrzeczenia, zrodzi konieczność nagięcia się... zaczynają się schody. Przecież trzeba siebie chronić, dbać o swoje interesy, inaczej można zostać wykorzystanym, albo - nie daj Boże - korona z głowa spadnie. Bezinteresowność to działka frajerów, za darmo nie ma nic, a pomoc to ewentualnie w nagłych wypadkach i to też nie zawsze.

A propos pomocy (a może raczej niedźwiedziej przysługi?), weźmy taką wizytę u psychologa: psycholog chętnie tłumaczy pacjentowi, że może i postępujemy czasem niewłaściwie, ale w sumie to powinniśmy siebie zrozumieć i zaakceptować, co pacjent chętnie łyka, rozgrzeszając się ze wszystkich swoich błędów. W gruncie rzeczy to taka współczesna spowiedź. Wiem, bo byłam tam. Na szczęście niepozbawiona samodzielnego myślenia. Nie mówię, że należy się samobiczować za to, co zrobiło się źle, ale mam wrażenie, że ludzkość głównie lawiruje między dwoma skrajnościami - przesadną samokrytyką oraz kompletnym brakiem autorefleksji, przy czym ze skrajności w skrajność popada nierzadko jedna i ta sama osoba, która, zmęczona samokrytycyzmem, ochoczo przyswaja (bez zrozumienia) zachętę do pełnej samoakceptacji. Nikt jednak nie ma kontroli nad tym, jak dana osoba sobie zinterpretuje to pojęcie, jak sobie je nagnie, oczywiście stosownie do swoich potrzeb. Podejrzewam, że ludzi, którzy podchodzą do konceptu samoakceptacji mądrze, jest naprawdę niewielu, a linia między (źle pojętą) samoakceptacją i brakiem konstruktywnej autorefleksji, wiodącej do narcyzmu, jest naprawdę cienka. Przecież dużo wygodniej jest chłonąć pocieszające nas rady i hasła, zamiast przyjrzeć się im krytycznym (czyt. zdroworozsądkowym) okiem, podobnie jak łatwiej jest zmówić kilka zdrowasiek zamiast szczerze żałować za grzechy. Prościej jest oczekiwać, żeby wszyscy akceptowali nas takimi, jacy jesteśmy, ze wszystkimi naszymi wadami, zamiast nad tymi wadami pracować. Tylko czy na tym polega dogadywanie się? Bo przecież musimy się ze sobą dogadywać, zważywszy na fakt, że człowiek z natury nie jest samowystarczalny. Dlatego śmieszą mnie teksty typu Jak ci coś nie odpowiada we mnie, to spadaj - czy to nie jest poziom przedszkolaka? Może warto w zamian rozważyć taki wariant: Jak ci coś nie odpowiada we mnie, to może przyjrzę się temu i spróbuję coś z tym zrobić, jako że twoje dobre samopoczucie jest dla mnie ważne (oczywiście pod warunkiem, że to, co mi próbujesz przekazać, nie jest bezzasadne*). 

*Uwaga: Właściwa ocena sytuacji wymaga umiejętności uczciwej samooceny, zdolności odróżniania dobra od zła oraz poszanowania powszechnie przyjętych norm regulujących stosunki interpersonalne

źródło: www.jawnville.com
Dawanie sobie laby moralnej, fiksowanie się na sobie i swoich potrzebach - to zjawiska, które otaczają mnie na co dzień, i których tak strasznie bardzo nie mogę zrozumieć. Z przerażeniem patrzę na moje pokolenie, które chce mieć minimum zobowiązań i maksimum przyjemności, które z pokolenia Lego przeistoczyło się w pokolenie Ego. Gdzie podziało się to L jak "Love"? - że tak zapytam górnolotnie. Czy już na dobre oduczyliśmy się kochać? Czy umiemy już tylko kochać przede wszystkim samych siebie? Z pełną premedytacją używam pierwszej osoby liczby mnogiej, bo jest to pytanie, które każdy powinien sobie zadać, również ja, mimo że lubię myśleć o sobie jako osobie (śmieszne, nie?), która widzi coś więcej niż tylko czubek własnego nosa. Bardzo mnie zasmuca, że wielu młodych ludzi, do których stety-czy-niestety zaliczyć muszę również grupę 30+, zachowuje się, jakby dbanie o drugą osobę było tylko przykrym obowiązkiem. Dotyczy to relacji formalnych, zawodowych, przyjacielskich, rodzinnych, no i oczywiście - last but not least - także damsko-męskich, że tak pozwolę sobie po cichu na paluszkach wejść na ten jakże ważki grunt. Jak to powiedziała ostatnio pewna bohaterka w pewnym filmie: "Kiedyś ludzie spojrzeli na siebie, po czym spędzali ze sobą resztę życia". No właśnie, teraz wystarczy, aby spojrzeli na siebie, by zaraz potem iść ze sobą do łóżka, a następnie o sobie zapomnieć. I co? Sorry, taki mamy klimat? No to sorry, ale ja nie chcę żyć w takim klimacie! Podobnie jak prof. Farnsworth z Futuramy, w ogóle nie chcę już dłużej żyć na tej planecie, kiedy po raz kolejny dostaję wiadomość typu "Interesuje mnie tylko czysty seks, nic poza tym. Reflektujesz?". Albo kiedy nie zostaję uwzględniona w (raczej wątpliwym) przepisie na szczęście człowieka najbliższego memu sercu, gdyż okazuję się, że stanowię tylko zbędny balast na pokładzie jego prywatnej łodzi z wielkim napisem Hej przygodo! Wiatr w żaglach - nie przeszkadzać.


Kultowa wypowiedź prof. Farnswortha, wyrażająca niebagatelne rozczarowanie

Naprawdę przykro jest patrzeć na świat, który coraz bardziej składa się z emocjonalnie odseparowanych od siebie nawzajem jednostek i niezależnie od tego, jak wiele razy zostałam zraniona, i jak wiele razy sama kogoś zraniłam, nadal wierzę, że inny porządek rzeczy jest możliwy, a na dodatek jedyny słuszny. Wierzę, że prawdziwa wolność i samorealizacja rodzi się (paradoksalnie) w bliskości z drugą osobą, a szczęście jest tylko wtedy prawdziwe, gdy możemy się nim podzielić. Piszę to jako osoba, która nie jest samotna, kiedy jest sama, bo świetnie się odnajduje w swoim własnym towarzystwie. I choć dobrze mi samej ze sobą, wiem, że potrzebuję innych ludzi, a oni mnie, i to nie tylko jako środka do osobistego, małego-wielkiego celu, ale zwyczajnie po to, żeby pobyć RAZEM, poprzeżywać WSPÓLNIE wzloty i upadki, czegoś się od SIEBIE NAWZAJEM nauczyć. I to jest piękne. Udawanie, że jest inaczej daje tylko ILUZJĘ wolności i szczęścia, a do tego prostą receptę na szerzącą się niczym epidemia depresję, która jakimś dziwnym trafem mimo sybaryckich trendów nie ustępuje, a wręcz się nasila.

***

Kiedy już napisałam te słowa i sięgnęłam po moją obecną lekturę-do-poduszki "Dochodząc do TAK ze sobą" Williama Ury'ego, przeczytałam to:

źródło: www.mentalfloss.com
"Albert Einstein napisał kiedyś, że: "Istota ludzka jest częścią całości zwanej przez nas 'Wszechświatem', częścią ograniczoną czasem i przestrzenią. Człowiek doświadcza samego siebie, swoich myśli i uczuć jako czegoś oddzielonego od reszty i jest to rodzaj złudzenia optycznego jego świadomości (...)"  
(...) Wcale nie jesteśmy rozdzieleni, co zauważył Einstein. Jesteśmy raczej nierozerwalnie wpleceni w większą sieć składającą się z innych ludzi i żywych istot. Wszyscy jesteśmy związani w jedną całość biologiczną, ekonomiczną, społeczną i kulturową."

Także... tEGO. Amen. 

niedziela, 6 września 2015

Achtung, Weltschmerz!

"Weltschmerz (niem. ból świata[1]) – zespół nastrojów i emocji typu: depresja, smutek, apatia, melancholia wynikających z myśli o niedoskonałości świata, a właściwie ze zderzenia chęci działania i niemożności jego realizacji oraz dysonansu pomiędzy wrażliwością bohatera a jego otoczeniem; romantyczny, sentymentalny pesymizm. Choć niekiedy uważa się, że pojęcie to pochodzi z utworu Cierpienia młodego Wertera, napisanego przez prekursora niemieckiego romantyzmu Johana Wolfganga Goethego, właściwym jego twórcą jest inny preromantyk niemiecki Jean Paul (Johann Paul Friedrich Richter)." / źródło: Wikipedia
1. Władysław Kopaliński: Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych

Być jak młody Werter


Nigdy nie byłam w stanie przejąć się zanadto ocenami. Prawdopodobnie dlatego, że szczęśliwym trafem nigdy nie oczekiwano ode mnie, abym przynosiła do domu same piątki. Kiedy zdarzyło mi się dostać dwóję lub jedynkę, mama zwykle pocieszała mnie, mówiąc, że to nic takiego. Niemniej w liceum za punkt honoru postawiłam sobie dostać ocenę bardzo dobrą ze sprawdzianu na temat tak bliskiej mi wtedy epoki romantyzmu. Pamiętam moją ekscytację, gdy po raz pierwszy otworzyłam „Cierpienia młodego Wertera” Goethego, jakby to było wczoraj. To zdecydowanie nie przypadek, że na wczesnym etapie mojej działalności z zespołem Sen Zu, przyjaciel zespołu określił naszą muzykę jako „Stajlisz & Romantik”, skądinąd wyręczając nas tym samym w wymyśleniu tytułu dla naszej, wydanej kilka lat później, debiutanckiej płyty. Widzę to wszystko bardzo wyraźnie, kiedy tak teraz jadę pociągiem, mającym mnie niestety wywieźć z Rugii – malowniczej wyspy na północy Niemiec, której piękne skały kredowe zostały uwiecznione na płótnie przez słynnego niemieckiego malarza romantycznego, Caspara Davida Friedricha. 

"Skały kredowe na Rugii"  Caspar David Friedrich / źródło: Wikipedia

Są takie dni, a dzisiejszy jest jednym z nich, kiedy ogarnia mnie pewien osobliwy rodzaj współczucia dla całego świata – dla każdego człowieka z osobna i wszystkich ludzi razem wziętych. O kim bym nie pomyślała, czegoś tej osobie współczuję. Żal mi głupich za to, że są głupi, złych za to, że są źli i żal mi tych, którzy przez nich cierpią. Temu współczuję, że jest uparty, tamtemu, że zakompleksiony, tej, że jest nadgorliwa, tamtej że nerwowa, jeszcze innej, że naiwna. Pomijam już jednostki poważnie poszkodowane. Żal mi całej ludzkości, która jawi mi się jako jedna wielka zbieranina niewolników własnych charakterów, wad i ograniczeń, tak strasznie niedoskonałych życiorysów, przenikających się i oddziałujących na siebie nawzajem. Oczywiście współczuję również sobie, między innymi tego współczucia, które czuję – tego obezwładniającego uczucia, które doprawdy nie należy do najprostszych, gdyż, oprócz napawającego smutkiem poczucia bezradności i niemocy, niesie ze sobą również dziwnie słodko-gorzkie i ciężkie zarówno do zdefiniowania, jak i opanowania, a przez to jeszcze bardziej przytłaczające, rozrzewnienie. I tak siedzę w tym pociągu, kolejnym, bo muszę się co i rusz przesiadać, i myślę sobie, wzruszona własnym wzruszeniem, a do tego rozmiękczona drugim dniem okresu i deszczowej pogody, jaka to szkoda, że nastał kres wakacji, i jak rozczulająco ojciec machał mi na pożegnanie, a następnie o tym, jak głupio postąpili moi, rozwiedzeni już od wielu lat, rodzice, jak głupio postępowaliśmy mój były i ja, jak głupio postępowali wszyscy nasi przodkowie i jak głupio postępować będą wszyscy nasi potomkowie, jak głupio postępowali, postępują i postępować będą nasi krewni, przyjaciele, znajomi, wrogowie oraz wszyscy możni i niemożni tego głupiego świata. Marność nad marnościami i wszystko marność. Na dodatek wielkimi krokami do historii przechodzi kolejne lato. Tym bardziej współczuję nam wszystkim, a nawet drzewom, które niedługo stracą swoje liście i będą stać takie gołe, obnażone. Moje rozbicie sięga zenitu, niemniej cierpliwie pozwalam na to, aby przepłynęły przeze mnie w swoim własnym tempie wszystkie moje wielokierunkowe smuteczki. W mojej głowie rozbrzmiewa "S S S Summertime Sadness" i choć przecież lubię Warszawę, do której właśnie zmierzam, a tam, skąd wracam, i tak od wczoraj leje jak z cebra i nie ma co robić, to chyba jednak uronię sobie jeszcze bezkarnie kilka łez nad końcem urlopu.

Glowe, Rugia, 05.09. 2015 / fot. Jan Pytliński


Swojska nutka dekadencji


Uff! Trzecia przesiadka zaliczona. Cześć, Polsko! Trochę tu brzydko na tym szczecińskim dworcu, ale przynajmniej świeci słońce i mam internet i nie chce mi się już tak bardzo płakać. Wnet pociąg – już ostatni, bo ten, który ma mnie zawieźć bezpośrednio do Warszawy – rusza, a jeden z moich współpasażerów zaczyna rozmowę telefoniczną: "Widziałem się z nią, wciąż pije. Wczoraj piła, dziś od rana też pije. Precelki, serek przyniosłem, ale ona tylko piwo, piwo, piwo - bez zagrychy". No, także... Cześć, Polsko!

W Warszawie niestety znowu deszcz. Mimowolnie przypominam sobie, jak kilka dni temu, chyba pierwszy raz w dorosłym życiu, a może w ogóle po raz pierwszy, z własnej nieprzymuszonej woli, pod wpływem emocji chwili, bez kurtuazji, wynikającej z sytuacji typu powitanie-pożegnanie, zupełnie spontanicznie przytuliłam się do taty. Jednocześnie na chodniku mijam nieżywego gołębia, który leży na boku i wygląda, jakby sobie smacznie spał. Profil jego główki zdobi przymknięta z anielskim spokojem powieka, a bok tułowia – przylegające do niego, bezpowrotnie unieruchomione skrzydło. Tego już za wiele. Czuję, jak po raz n-ty tego dnia wilgotnieją mi oczy, przynajmniej spójnie z pogodą. Ewidentnie idzie jesień.

środa, 26 sierpnia 2015

Wakacyjna Dziecinada

Siedzę sobie aktualnie na Rugii, nadbałtyckiej wyspie na północy Niemiec, gdzie również byłam latem zeszłego roku. Obczaiwszy już nieco znajome okoliczności przyrody, przypomniałam sobie pewną scenkę, która rozegrała się dokładnie rok temu na Zamku Myśliwskim Granitz, kiedy to robiąc fotę poniższemu jelonkowi, usłyszałam poniższe słowa:

niedziela, 23 sierpnia 2015

Siedzę robię bloga

Blo, blo, blo


Obiektywnie patrząc, po około trzech miesiącach prowadzenia bloga jest chyba jeszcze ciut za wcześnie na podsumowania, ale jako że blog na szczęście z definicji jest subiektywny, uznałam, że spokojnie mogę pokusić się o upublicznienie moich refleksji jako blogerki po okresie próbnym. A propos okresu: To zupełnie jak w ciąży (ponoć) - pierwszy trymestr przetrwany, wolno się chwalić i dzielić wrażeniami. Oprócz tego, że "jestem w czwartym miesiącu, hurra!" mam też kilka mniej euforycznych przemyśleń. Pomijając ogrom upierdliwych problemów technicznych, które w połączeniu z moim perfekcjonizmem o mały włos nie doprowadziły mnie do obłędu, to bardzo nie podobają mi się same określenia bloggingblogowanieblogerblogerka, itp. To taka szufladka, niefortunna, jak większość szufladek, odstręczająca mnie swoimi powszechnymi konotacjami, takimi jak celebryctwo, lans, powierzchowność, grafomania. Ciężko mi się z tym identyfikować. Nie mam ochoty zastanawiać się nad tym, jak coś napisać, żeby jak najwięcej ludzi to przeczytało, jak trafić do telewizji śniadaniowej i jak zrobić najśmieszniejszego mema na świecie. Ja po prostu mam bloga, bo lubię pisać i nie chcę pisać do... szufladki. Oczywiście fajnie byłoby móc z tego żyć i nie musieć wciskać pisania w luki czasowe, powstałe między różnymi innymi zajęciami, mającymi zwykle na celu tzw. wiązanie końca z końcem, ale jak się nie uda, to też spoko. Nie mam jakiegoś szczególnego parcia na sukces, wręcz uważam, że on wypacza i nie jest dla ludzi, czego zresztą dowodzi szereg znanych biografii. Jeśli to sprawia, że nigdy nie będę pełnowartościową blogerką, to cóż, biorę to na klatę. 

Próba samookreślenia - czas start!


Niedawno widziałam się z moją przyjaciółką i matką tego bloga, Kają, o której napisałam już to i owo i której postać prawdopodobnie nigdy nie przestanie przewijać się przez moje wpisy. "O czym i dla kogo chcesz właściwie pisać?", zapytała mnie znienacka, dając mi do zrozumienia, że powinnam sobie uświadomić, jaki właściwie mam target, i utwierdzając mnie w niepokojącym przeczuciu, że nigdy przed tym tematem nie ucieknę. Ech, ten target - kolejne słowo, którego nie lubię i którego już od początku mojej działalności jako wokalistka unikam jak ognia. Zawsze męczyło mnie określanie mojej grupy odbiorców. Przecież (szczera) twórczość to nie biznes! W chwili tworzenia nie zakładam, kto ma mnie słuchać albo czytać, bo tworzę z potrzeby serca. Kto chce, niech z tego korzysta, niezależnie od wieku, rasy, płci, itd.To też Kai powiedziałam i dodałam: "No po prostu chcę pisać o tym, co mnie porusza i nie ograniczać się przy tym do jakiejś określonej tematyki. Chciałabym, żeby było trochę filozoficznie, ale też trochę zabawnie..." ("Jezu, czy wszystko trzeba od razu nazywać po imieniu?", krzyczał w tym samym czasie mój głos wewnętrzny). "Bo ja to cię widzę jakoś tak w okolicach psychologii", odparła Kaja, pewnie innymi słowami, ale w tym duchu. Rzeczywiście tak się jakoś porobiło, że sporo w moim pisaniu psychologii, która mnie prywatnie bardzo interesuje, a odkrycie to zapoczątkowało podróż wgłąb mnie samej celem bliższego określenia mojej blogo-twórczości.

Brakujący element układanki


Mój własny obraz mnie jako osoby piszącej doprecyzował się po przeczytaniu książki pt. "Żyj wystarczająco dobrze", a raczej jej ostatniego rozdziału, czyli wywiadu z dr. hab. Bartłomiejem Dobroczyńskim. Wywiad ten najchętniej zacytowałabym przynajmniej w połowie, jako że pan dr. Dobroczyński uczynił dużo dobra udzielając go, jednak zamiast przepisywać jego genialne wypowiedzi, odsyłam do lektury, a teraz wyjaśnię, dlaczego mnie olśniła. Otóż, rozmowa zaczęła się od fascynacji dziecięcym sposobem widzenia świata, czyli tematu bardzo mi bliskiego, by płynnie zejść na tor, będący ostatnio na topie, a przez to wcześniej skutecznie przeze mnie ignorowany, jednak tym razem - jak się okazało - kluczowy dla mnie, bo kluczowy do zrozumienia istoty mojego bloga. Rzeczony tor to MINDFULNESS, czyli UWAŻNOŚĆ. I wtedy wszystko połączyło mi się w jedną zgrabną całość. Moje uwielbienie dla dzieci - mistrzów mindfulness - i ich postrzegania rzeczywistości, które ma u mnie w sercu i na blogu szczególne miejsce, moje oczarowanie codziennością, mój zachwyt nad tym, jak łatwo być szczęśliwym, moja potrzeba celebrowania pozornie błahych chwil... Mindfulness! To był ten kawałek puzzla, którego mi brakowało! Słowo to wielokrotnie obiło mi się o uszy i oczy, ale zawsze przechodziłam koło niego obojętnie, podobnie jak z premedytacją nie zauważam zjawisk typu Harry Potter, cross fit, czy białe trampki. Nie wiem, na czym polegają tak modne teraz kursy mindfulnessu, ani o czym dokładnie traktują książki, ukazujące się coraz częściej na ten temat, ale mam poczucie, graniczące z pewnością, że intuicyjnie rozumiem sedno tego pojęcia. Zdałam sobie sprawę, że wszystko, co piszę, sprowadza się właśnie do uważności. Bo czymże innym jest wyławianie drobnych temacików-perełek poutykanych w pozornie szarej tkaninie codzienności i oglądanie ich pod moim wewnętrznym mikroskopem, jak we wstępie sama określiłam moje pisanie? Przecież po obejrzeniu wspaniałego filmu pt. "Siła spokoju" ("Peaceful warrior", reż. Victor Salva) moim motto stała się wypowiedź o tym, że nie ma sytuacji, w której nic się nie dzieje, podobnie jak nie ma momentów zwyczajnych. Czym, jeśli nie tym, jest mindfulness?

źródło: www.mypixingo.com/creator/59993

Spotkałam się ostatnio z taką oto opinią: "Bierzesz temat absolutnie z dnia codziennego, takie zupełne "nic" i piszesz ciekawe refleksje na ten temat, które krążą po różnych orbitach i zahaczają o najróżniejsze inne wątki i tematy”. Nie chciałabym się chwalić (no może troszkę), ale przytaczam to zdanie dlatego, że znakomicie oddaje ono to, o co mi chodzi i jak chciałabym być postrzegana. Nigdy nie starałam się znaleźć zbiorczej łatki dla moich tekstów, dorabiać do nich przewodniej ideologii, celowo unikałam etykietowania ich, ale teraz... wyrażenie mindfulness nadało im wszystkim wspólny mianownik i pozwoliło mi się elegancko dookreślić, zostawiając mi jednocześnie szerokie pole manewru. Fajnie. 

Od przybytku głowa nie boli? Ta, yhm.


Nie byłabym sobą, gdybym, wiedziona moim wykształceniem i zamiłowaniem językoznawczym, nie poszła jeszcze o krok dalej i nie rozebrała wyrazu mindfulness na części pierwsze. Przecież w nim kryją się słowa mind (umysł) i full (pełny), a ja nieustająco czuję się przepełniona od środka wrażeniami, myślami, emocjami! Im więcej piszę, tym więcej zauważam i tym więcej przychodzi mi do głowy, co powoduje, ze już sama za sobą nie nadążam. Wygląda to mniej więcej tak:

żródło: https://www.facebook.com/natalia.nguyen.12

Ostatnio odnotowałam, że patrzę na mojego bloga jak na pokój, w którym chcę, żeby było przyjemnie mi i moim gościom, a na życie przez pryzmat tego, jak o nim napiszę. Ta konstatacja sprawiła, że przeszył mnie chłodny dreszcz zrozumienia. Poczułam na własnej skórze to, o czym się teraz ciągle trąbi, i co mnie, w moim dotychczasowym mniemaniu, nigdy nie dotyczyło - że świat staje się coraz bardziej wirtualny, że przenosimy real do wirtualu. I tak oto wdepnęłam w samiutki środeczek tej misternie skonstruowanej pułapki. Nie mogę się dłużej oszukiwać, że jest inaczej, bo w końcu jakiś czas temu, kiedy byłam jeszcze świeżo wkręcona w pisanie bloga, przyłapałam się na tym, że przez 48 godzin ani razu się nie umyłam (cała). Szkoda, że rachunek za wodę i tak przyszedł diabolicznie duży. I szkoda, że moja wkręta nie owocuje jednym wpisem dziennie, ale - przy dobrych wiatrach - jednym w tygodniu. W takich chwilach naprawdę mi się odechciewa. I wiesz co wówczas robię? Nic. Odpuszczam. Myślę sobie: Weź przestań gromadzić te wszystkie notatki, zapisywać kolejne kartki papieru i strony w Wordzie, tworzyć nowe dokumenty w telefonie, zakreślać coś, co ktoś napisał! Skup się na chwili bieżącej! Nie uwieczniaj jej tak panicznie! Po prostu bądź w niej! Przypominam sobie wtedy inną filmową inspirację - scenę z filmu "Życie świadome", która mówi o tym, że nieustające "wow" dzieje się tu i teraz, a do tego się rymuje.

"Życie świadome"/"Waking life", reż. Richard Linklater

Na zakończenie pragnę przytoczyć słowa pewnej niezwykle pozytywnej postaci, funkcjonującej publicznie pod pseudonimem DOBRY (www.dobry.co), które bardzo mi przyświecają: "Mam nadzieję, że żyjemy w dobie, która zmusza nas do rozszerzania świadomości na temat samych siebie, na temat siebie nawzajem, innych istot żywych i naszych żyć." Ja właśnie też mam taką nadzieję, dlatego w przyszłości na pewno nie zabraknie na moim blogu treści, nawiązujących do tej sentencji, a przynajmniej taki jest plan. Ledwo napisałam te słowa, a głowa moja przywołała fragment tekstu Goorala, którego niedawno przedstawiałam: "Mam plan! I się go trzymam!". Poniżej teledysk, pogodny i energetyczny, zgodnie zresztą z przekazem utworu, z którego pochodzi w.wym. wers. Gooral siedzi robi muzę, ja siedzę robię bloga, a Ty siedzisz robisz co? Ciekawa jestem w sumie.


sobota, 8 sierpnia 2015

Praskie opowieści

Jako że ostatni wpis poświęciłam życiu w Warszawie, pragnę nieco "przybliżyć kadr" i podzielić się moimi odczuciami na temat życia na warszawskiej Pradze, która wcale nie jest taka straszna, jak ją malują. Jak ją malują, to jest wręcz bardzo niestraszna! Gwoli dowodu kilka streetartowych widoczków z mojej kolekcji:


Wbrew pozorom i powszechnej opinii praski lajf to nie pieskie życie (ale fajnie, właśnie się zorientowałam, że anagram słowa "pieskie" to "kiepskie"). Mieszkałam na Kabatach, Powiślu, Mokotowie i Sadybie, ale dopiero na Pradze Północ poczułam się "u siebie". Ne pewno jest to po części spowodowane faktem, że wreszcie jestem "na swoim", ale to nie wszystko. Wciąż na nowo dochodzę do wniosku, że to właśnie tutaj toczy się prawdziwe życie. Często myślałam sobie i spotykałam się z opinią, że "ludzie są tu jacyś inni". Teraz już wiem dlaczego. Tu ludzie są po prostu tacy, jacy są, nie udają nikogo, nie próbują podskoczyć - jak to się mówi - wyżej dupy. Z ulgą stwierdzam, że to miejsce jakimś cudem uchowało się przed wielkomiejskim lansem i przywróciło mi wiarę w to, że zjawisko pt. więzi społeczne rzeczywiście występuje, i to nie tylko w kilkunastoosobowych osadach na krańcu świata.

Moja Praga, czyli Stara Praga, to takie miasteczko w mieście. Znam moich sąsiadów, z którymi rozmawiam, gdy ich spotykam, zamiast udawać, że ich nie widzę, znam sprzedawców i sprzedawczynie w sklepie jednym-drugim-trzecim, znam Pana Majsterklepkę, który ma zakład w bloku obok i Panią Fryzjerkę, która ma zakład dwa bloki dalej, znam mojego miłego, cichego Pana Listonosza i uwielbiam to poczucie przynależności to naszej małej, przytulnej enklawy życzliwości. Pardą, muszę jeszcze wyróżnić pana ze sklepu numer dwa (czyli nie obok domu, tylko na przeciwko), który zawsze w rozczulający sposób podczas kasowania moich produktów wymienia je wszystkie na głos, co leci mniej więcej tak: "serek raz, dwie bułeczki, pomidorki, mleczko..." - za każdym razem mnie tym ujmuje. No i nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć o jednym z moich sąsiadów, pewnym kulturalnym, starszym panu, który zawsze kłania mi się w pas, zwracając się do mnie zwykle per "Szanowna Pani". Drugi Pan Emeryt jest już nieco mniej kulturalny, bo zawsze chce mnie całować po rączkach i zdarzało mu się krzyczeć głośno na żonę po pijaku, ale za to, kiedy zdechł mu kot, przyszedł mi się wyżalić, przy czym popłakał się na klatce schodowej u mego progu. Jaki by nie był, nie można mu odmówić autentyczności. I taki właśnie jest cały ten światek dookoła mnie: autentyczny. Mogę wyjść na ulicę w dresie i bez makijażu i nie czuć się dziwnie i to jest piękne. Mijam cwaniaczków sprzedających tanie pety na przystanku i myślę sobie: oni nie silą się na nic, oni się siebie nie wstydzą, oni nie zamalowują panicznie swoich pryszczy i zmarszczek, nie wciskają desperacko fałdki tłuszczu za pasek, nie udają, że są kimś więcej, niż w rzeczywistości są. 

Tu na chodniku zatacza się pijany żulik, a tam na Saskiej Kępie w luksusowym mieszkaniu jakiś snob wciąga kolejną kreskę - jaka to różnica? Nie ma żadnej, bo obaj są równie godni pożałowania, z tym że drugi łudzi się, że jest lepszy od pierwszego, bo stać go na droższe używki. Nie mam nic do Saskiej Kępy, w końcu ona też leży na prawym brzegu Wisły, a do tego jest fajna i śliczna, ale tak tylko chciałam podkreślić, że wolę spotkać żula, który jest prawdziwy w swoim upodleniu, aniżeli narkomana z wyższych sfer, który przyodziewa swoją degrengoladę w strojne szaty, licząc na to, że nikt jej nie zauważy. Kiedyś przeczytałam takie zdanie: Richness allows you to be comfortably sad (Bogactwo pozwala być komfortowo smutnym) i na tym pragnę zakończyć ten wątek. A nie, chwileczkę! Przypomniała mi się genialna scenka, której byłam świadkiem, i która się idealnie tu wpisuje: Pewien lekko przybrudzony tudzież lekko zataczający się pan a la kloszard wychodzi z Bazaru Różyckiego w towarzystwie dwóch kumpli, w ręku trzyma muffina i rozpakowując go mówi na wpół do siebie, na wpół do swoich kompanów: "Co to, kurwa, jest!?". Teraz mogę zakończyć ten wątek.

No dobra, skoro już mowa o szemranych typach, to muszę opowiedzieć coś jeszcze. Raz spotkało mnie to, z czego słynie ta dzielnica, i czego wszyscy "lewobrzeżni" się tak obawiają. Pewnego razu idę sobie ulicą, a tu nagle podchodzi do mnie pijany, nieco poturbowany dres, łapie moją torebkę i mówi: "Oddawaj, napad!". "Jaki naaapad?", pytam odruchowo z niemal stoickim spokojem, a koleś na to, że "w biały dzień" (choć było ciemno) i przywołany do porządku przez swojego kolegę zrezygnowany znika za rogiem. Tak więc zaprawdę powiadam wam: Ta praska przestępczość to jakiś pic na wodę jest. W ząbek czesany.
No dobra, nie zawsze. Innego znów razu wracam z pracy, czekam na autobus, patrzę, a teren na tyłach przystanku zabezpieczony jest charakterystyczną taśmą. Biały van tarasuje widok. Mój wzrok wędruje w kierunku obrazu wyłaniającego się z prześwitu pod podwoziem. Na trawie za samochodem leży coś, co do złudzenia przypomina półnagiego, lekko zakrwawionego, kobiecego trupa. Nie powiem, zmroziło mnie konkretnie i poczułam na własnej (gęsiej) skórze, że Praga (choć właściwie był to już graniczący z nią Targówek) nie bez powodu nazywana jest warszawskim Bronxem.

http://www.sohofactory.pl/blog/magia-w-kapuscie
Na szczęście po tego typu zajściach zawsze mogę przywołać w pamięci kojące wspomnienie o cudownej przystani dobra pt. "Zając w kapuście", będącej malutkim, rodzinnym biznesikiem nieopodal mojego domu, gdzie jeszcze do niedawna można było zjeść pysznie, zdrowo, tanio i domowo przy przesympatycznej obsłudze, przeuroczym oldskulowo-babcinym wystroju i "Tańcu Eleny" Michała Lorenca, a przy okazji załapać się na darmowy kawałek ciasta. Kiedy po którymś ze spożytych tam przez mnie obiadów na odchodne wciśnięto mi do ręki gratisowy kawał świeżutkiego placka drożdżowego, na co wyraziłam swoje zdumienie, uzasadnienie brzmiało: "Świetnie Pani będzie wyglądała z ciastem na Pradze!".
Ostatnio "Zając" wydawał się jakiś podejrzanie nieczynny, więc przechodząc obok niego pewnego ciepłego, letniego wieczoru i widząc krzątających się w nim ludzi, zajrzałam do środka, aby zapytać o dalsze losy lokalu. Niestety ku memu rozczarowaniu okazało się, że knajpa już nie istnieje, za to właściciele nadal robią wypieki dla innej firmy. I tym sposobem załapałam się na pyszną, bezpłatną jagodziankę :)
No właśnie, a propos domowego ciasta: Życie w tej dzielnicy to jak powrót do smaków dzieciństwa. Tutaj czuć ducha tego, za czym skrycie tęsknimy. Dzisiejsza Praga to poświata dawnej Warszawy, czasów, kiedy ludzie żyli ze sobą, a nie obok siebie. Niby PRL był do kitu, ale jednak wielu wspomina go z pewnym słodko-gorzkim sentymentem. Może dlatego, że wtedy jeszcze ludzie trzymali się razem, zamiast ze sobą rywalizować i prześcigiwać się wzajemnie na torach szpaneriady. Przy okazji polecam muzeum PRL-u na ul Mińskiej 25, gdzie znajduje się m.in. ... walkman dziadka mojej uczennicy. Na którejś z moich językowych lekcji z nastolatkami, padło słowo "walkman", którego nikt z grupy nie kojarzył, aż w końcu olśniło jedną z osób: "Ach, chyba wiem, co to jest. Wydaje mi się, że mój dziadek miał walkmena i oddał go do muzeum Pragi, czy jakoś tak".

Czar PRL - muzeum życia minionej epoki
O mnogości rozrywek, jakie oferuje ta dzielnica, wspominać już nie będę, bo atrakcji jest naprawdę dużo. Samych knajp, w tym wiele bardzo pomysłowych, położonych nad Wisłą i nie tylko, jest w bród. Polecam szczególnie bar La Playa, między innymi ze względu na przylegający do niego park linowy, o którym już wspominałam w poprzednim poście pt. "Lato w wielkiej wsi, czyli warszawskie kolorowe dni". Fajnie jest też wybrać się z Praską Ferajną albo Skarbami Warszawy na spacer po różnych praskich zakamarkach. Prawobrzeżna Warszawa skrywa naprawdę wiele zaskakujących miejsc, na które samemu ciężko natrafić, a do tego podczas wycieczki zazwyczaj można dowiedzieć się sporo o ciekawej praskiej gwarze. Na zakończenie mogę więc tylko powtórzyć w ślad za Kapelą Praską: Rzuć bracie blagę* i chodź na Pragę!

*kłamstwo, fałsz, łgarstwo, oszustwo, blef