czwartek, 9 lipca 2015

Balsam dla duszy i miód na uszy, czyli Open'er Festival 2015

Skoro już prowadzę bloga, nie mogę nie zdać relacji z fantastycznego przedsięwzięcia, jakim był tegoroczny Open'er Festival - wydarzenie o nienagannej organizacji godne co najmniej pięciu gwiazdek. Powaliła mnie już sama oferta kulinarna, obejmująca ponad 50 stoisk. Wachlarz propozycji spożywczych rozciągał się od wegańskich pierożków gotowanych na parze, przez najróżniejsze owoce w czekoladzie, aż po sushi, pomijając już takie oczywistości jak frytki belgijskie, pizze, burgery i zapiekanki w co najmniej kilku odsłonach. Może to dziwne, że pisząc o festiwalu muzycznym zaczynam od kuchni, ale ten szacunek dla podniebienia naprawdę mi zaimponował.

Teraz mogę już spokojnie przejść do meritum, czyli do muzyki. Open'er to oczywiście przede wszystkim cztery dni naprawdę dobrego grania. Balsam dla duszy i miód na uszy oraz wielkie pocieszenie w czasach ogólnej, w tym także muzycznej, zalewającej nas zewsząd tandety. Poniżej przedstawiam moje osobiste gwoździe programu poparte próbkami muzycznymi.

Dzień 1


Natalia Przybysz. Pierwszy koncert, na który trafiłam. Przy całym szacunku dla jej niewątpliwego talentu, nigdy nie byłam fanką Natalii, natomiast śpiewając "live" wreszcie mnie do siebie przekonała. Świetny głos, wspaniała muzykalność, a do tego "to coś", czego mi zawsze brakowało w jej nagraniach studyjnych. Podczas występu na telebimie można było obejrzeć najnowszy oficjalny clip z serii lyric video do utworu, który już jakiś czas temu zwrócił moją uwagę, gdyż przesłuchałam go w odpowiednim momencie, mianowicie po umyciu okien, które mnie wykończyło. Już wtedy Natalia wstępnie u mnie zapunktowała. Mimo iż ostatnia jej płyta, podobnie jak cała jej twórczość, nie była w stanie mnie powalić (na szczęście ma wielu fanów, więc nie muszę mieć z tego powodu wyrzutów sumienia), to w tym kawałku znalazłam potrzebne mi zrozumienie i już wstępnie poczułam przypływ sympatii do wokalistki, która swoim openerowym występem kupiła mnie do reszty. Żeby posłuchać i popatrzeć kliknij tu: Natalia Przybysz - Nie będę Twoją Laleczką

Chet Faker. Przystojny drwalopodobny Australijczyk o niesamowicie kojącym głosie. Przepiękna barwa i ujmująca wrażliwość muzyczna. Niestety tłum mnie nieco przytłoczył, przez co w trakcie koncertu musiałam się ewakuować z tej krainy brzmieniowej łagodności, jednak kiedy, zmieniwszy po chwili zdanie, wróciłam, zdążyłam dzięki Bogu jeszcze na końcówkę cudownego i chyba najbardziej znanego jego utworu, o tego: Chet Faker - Gold

Alabama Shakes. Zespół ze Stanów, czerpiący z najlepszych amerykańskich wzorców ze zjawiskową wokalistką Brittany Howard na czele, której potężny głos jest chyba jeszcze bardziej odjechany niż jej wizerunek. Duża dawka starej dobrej tradycji blues-rockowej, dla mnie osobiście chyba ciut za duża. Dlatego niestety nie załapałam się już na świetny kawałek Alabama Shakes - Don't Wanna Fight, który zabrzmiał pewnie niedługo po tym, jak w radosnych podskokach pognałam na...

źródło: www.m.interia.pl
brytyjską formację Alt-J, której nie mogłam się doczekać, i która w stu, a nawet dwustu procentach sprostała moim oczekiwaniom. Bardzo oryginalne granie w połączeniu z wspaniałymi wizualizacjami przeniosło mnie niemal w inny wymiar. Zgodnie z moimi przewidywaniami, kiedy usłyszałam na żywo utwór Alt-J (∆) - Taro, o mały włos nie zrobiłam w majty.

Dzień 2

źródło: www.facebook.com/marmozets
Marmozets. Niezwykle miłe zaskoczenie z Anglii. Szkoda, że zagrali już o 16:30 (co prawda na dużej scenie, ale jako pierwsi) dla zdecydowanie za małej publiczności. Niesamowita energia! Frontmanka Becca Macintyre najpierw rozniosła scenę, a potem zniosła na ramieniu perkusistę z jego podium. Kompletna petarda! Muzycznie też odpowiednio energetycznie, trochę w stylu Paramore, ale surowiej i z fajnymi elementami screamo. Przykład: Marmozets - Move, Shake, Hide

Enter Shikari. Kontynuacja i kulminacja angielskiego muzycznego czadu. Pałer totalny. Największą uwagę skupił na sobie, rzecz jasna, wokalista Rou Reynolds o przewrotnym wizerunku szarego pracownika korporacji, biegający nieustannie po scenie niczym dziecko z ADHD, schodzący ze sceny, wchodzący na kolumny, połykający mikrofon, itp. Szalony perkusista, dopełniając dzieła, co i rusz wynurzał się zza garów, aby zademonstrować orientalne ruchy dłońmi. Nietuzinkowe widowisko doprawione soczystymi post-hardcorowymi brzmieniami z elementami trance. Enter Shikari - The Last Garrison

Major Lazer. Amerykańsko-brytyjski projekt muzyki elektronicznej, czerpiący z takich gatunków jak reggae, dancehall i trap, podbijający obecnie imprezowe serca mas. Bardzo czekałam na ten występ i muszę przyznać, że był gruby, choć - podobnie jak w przypadku Die Antwoord - uznałam, że jednak lubię widzieć, jak muzyka grana "na żywo" rzeczywiście grana jest na żywo, tzn. powstaje na moich oczach, a nie jest tylko odtwarzana i okraszana perfomansem. Niby wszystko fajnie, bity były tłuste i kręcące jak należy, kolorowe wizualki wykręcały należycie mózg, kolorowe roztańczone panie wzorowo kręciły pupami, kolorowy "wodzirej" z powodzeniem zachęcał publiczność do zdjęcia koszulek i kręcenia nimi nad głowami, ale pozostał pewien niedo... kręt? To znaczy, ja bardzo lubię kolorowość, kręci mnie, ale od koncertu oczekuję jednak czegoś innego. Może to kwestia pokolenia. Jestem produktem lat 80-tych XX wieku, a zatem pewnie nieco staroświecka, przez co trochę mi tu zabrakło instrumentów lub czegoś w podobie. Ponad to z przyczyn oczywistych nie udało się zaprosić na festiwalową scenę artystów kolaborujących z tym kolektywem, często kluczowych dla jego twórczości, co pogłębiło moje poczucie niedosytu. Zatem w domu i na imprezie - jak najbardziej, na scenie - może być, ale nie musi. Tak czy siak całość uznaję za hit, bo summa summarum dobrze się bawiłam, no i w końcu to Major Lazer - producenci obecnego przeboju numer jeden na skalę światową. Major Lazer & DJ Snake - Lean On (feat. MØ)

Faithless. Niby też elektronika, a instrumenty były. I o to chodzi. Zostać do końca mi się niestety nie udało, bo zespół wyszedł na scenę dopiero o godz. 2:00, ale muzycy byli tak uprzejmi i zagrali większość najważniejszych kawałków w pierwszej połowie występu. Marzyłam o tym, żeby usłyszeć Faithless - Insomnia - ten hipnotyczny głos wokalisty o tajemniczym pseudonimie Maxi Jazz, przeplatany równie hipnotycznym motywem przewodnim utworu. Idealna kołysanka na zakończenie udanego festiwalowego dnia.

Dzień 3

źródło: www.facebook.com/KlubKomediowy
Bitwa na Dubbingi. Tym razem nie muzyka, ale teatr, a mianowicie teatr improwizowany, dla którego - obok teatru tradycyjnego - również znalazło się miejsce na Open'erze. Nie był to jedyny raz, że dzień zaczęłam od potężnej dawki śmiechu, której dostarczył mi Klub Komediowy, przybywszy ze swoim repertuarem z Warszawy, jednak tego dnia naprawdę płakałam ze śmiechu. Improwizatorzy puszczali na ekranie fragmenty znanych seriali z wyciszonym dźwiękiem i na poczekaniu dubbingowali aktorów po swojemu. Przekomiczna formuła i świetny początek dnia.

Mumford and Sons. Cholerni folk-rockowi wyciskacze łez. Tu też płakałam, ale tym razem już nie ze śmiechu, lecz ze wzruszenia. Wiedzą, jak chwycić za serce. No sorry, weź spróbuj nie poczuć się przy tym melancholijnie: Mumford and Sons - Dust Bowl Dance. Albo przy tym: Mumford and Sons - Thistle and Weeds. Jak Ci się udaje, to napisz mi proszę w komentarzu, jak to robisz. Dzięki z góry. Możesz też napisać coś innego. Bardzo się ucieszę, o ile nie będą to bluzgi typu "ty miękka klucho".

Julia Marcell. Niesamowicie wszechstronna artystka. Był to trzeci jej koncert, na którym byłam i zupełnie inny niż dwa poprzednie, które zresztą też diametralnie się od siebie różniły. Pierwszy, wiele lat temu, był kameralnym recitalem promującym pierwszą, również bardzo kameralną płytę Julii, która wówczas miała na głowie długie, brązowe włosy, na sobie klasyczną, dziewczęcą sukienkę, a na scenie tylko pianino i skrzypce, które na przemian własnoręcznie obsługiwała. Drugi koncert, promujący jej drugą płytę, był dużo bardziej barwny - dosłownie i w przenośni. Zarówno wizerunek, jak i repertuar Julii nabrał wtedy kolorów. Strój wówczas już pofarbowanej na czarno wokalistki wyraźnie rzucał się w oczy, a utwory nabrały pazura za sprawą większego, amplifikowanego instrumentarium oraz elektroniki. Tym razem z kolei na scenę wyszła zadziorna, platynowa blondyna z gitarą elektryczną, by zaprezentować utwory z trzeciej, w dużej mierze rockowej, płyty. Bardzo cenię u muzyków tego typu kreatywność i umiejętność odnajdowania się w różnych stylach przy jednoczesnym zachowaniu autentyczności. Julia pokazała, że nie tylko jest twórczym kameleonem, ale i niezwykle pogodną i serdeczną osoba o szerokim uśmiechu promieniującym ze sceny. Udowodniła, że jest nie tylko dobra w swoim fachu, ale że też naprawdę go kocha. Mój faworyt z jej nowej płyty "Sentiments": Julia Marcell - Lost my luck

The Prodigy. Openerowy koncert tych szalonych Brytoli zaliczyłam już kilka lat temu, kiedy na szczęście zaczęli grać  nieco wcześniej niż o 2:00 w nocy. Podobnie więc jak w przypadku grupy Faithless, nie wytrwałam do końca, ale i tu wiele ważnych utworów zabrzmiało w pierwszej połowie występu, który zaczął się od mojego ukochanego The Prodigy - Breathe (dźwięk przypominający świst miecza, który wchodzi na szesnastej sekundzie, świetnie ilustruje to, co czuję, kiedy piszę!), a zakończył się dla mnie na moim prawie równie ukochanym The Prodigy - Voodoo People. Uderzyło mnie, że wokalista Keith Flint od dobrych dwudziestu lat nie zmienił stylówy (w skrajnnym przeciwieństwie do Julii Marcell). Ciekawa jestem, jak się z tym czuje. W końcu facet dobija powoli do pięćdziesiątki, a  wizerunek ma, delikatnie mówiąc, oryginalny. To sprawiło, że zaczęłam postrzegać imidż artysty jako swoistą pułapkę, wręcz swego rodzaju więzienie, w którym on sam się zamyka. No ale jako że miał to być lekki i przyjemny post po-festiwalowy, nie będę dryfować dalej w tym kierunku.

Dzień 4

www.facebook.com/elliphantmusic
Elliphant. Czarny koń tegorocznej edycji festiwalu. Kobieta-sztos. Szwedka posługująca się jamajskim akcentem, co już samo w sobie jest intrygujące. Ładna, zdolna, energiczna i rozbrajająco pozytywna. Totalnie rozłożyła mnie na łopatki swoją przebojowością i charyzmą. Niby wiele się na tej scenie nie działo (oprócz Elli był na niej tylko DJ) i pora też raczej nie sprzyjała szałowym wykonom (17:00), ale jednak przez większość czasu miałam ciary i nie potrafiłam ani usiedzieć, ani ustać w miejscu. Nie ja jedna zresztą. Publiczność mimo dość wczesnej jak na festiwalowe warunki godziny szalała i wcale jej się nie dziwię. Kawałki, które już w domu na moich głośnikach brzmiały świetnie, teraz nabrały zupełnie nowego życia. Zdecydowanie najmilsze zaskoczenie z całego Open'era 2015. Mój ulubiony kawałek: Elliphant - Revolusion. I niech będzie jeszcze ten, chyba najbardziej popularny, stworzony we współpracy ze słynnym Skrillexem, który sprawia, że wszystko brzmi odpowiednio tłuściutko: Elliphant - Only Getting Younger ft. Skrillex. "Fuck tomorrow! We only getting younger!"

Domowe Melodie. Bardzo się napaliłam na to, żeby zobaczyć i usłyszeć to warszawskie trio, które na przestrzeni ostatnich kilku lat zrobiło tak oszałamiającą furorę. Niestety ku ich nieszczęściu zagrali po rewelacyjnej Elliphant, przy której wypadli - jak na mój gust - dość blado. Co prawda Justynie, Staszkowi i Kubie nie sposób odmówić olbrzymiego uroku osobistego i fajnego pomysłu na siebie, ale jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że stanowią zjawisko nieco przereklamowane. Opinia ta być może po części wynika z niefortunnej kolejności występów, niemniej uznałam, że hype wokół nich jest trochę na wyrost, choć - jak słusznie skomentował tę wypowiedź jeden z moich festiwalowych towarzyszy - hype chyba z założenia jest trochę na wyrost. Mój faworyt spośród ich słynnych filmików youtube'owych: Domowe Melodie - Chłopak

Hozier. Muzyk uliczny z Irlandii, który wydał niedawno świetny debiut. Co zabawne, wraz z rozpoczęciem jego koncertu niespodziewanie spotkałam w tłumie koleżankę i jej chłopaka... Irlandczyka. Koleżanka wcisnęła mi do ręki piwo i poczęstowała mnie na moją prośbę papierosem (moim drugim w tym roku), utwierdzając mnie w przekonaniu, że palenie jednak jest dość ohydne (dzięki, Kasia, pozdrawiam!), a Hozier zaśpiewał i zagrał super. Hozier - Take Me To Church

Kasabian. Nie wiedziałam do końca, czego się spodziewać po tym zespole i po raz kolejny podczas tego festiwalu zostałam mile zaskoczona. Solidne elektro-rockowe granie, które sprawiło, że aż dudniła ziemia na której siedziałam, a potem leżałam, gdyż był to bardzo ciepły wieczór i tak mnie jakoś wzięło na wakacyjne lenistwo. Tak więc ziemia kołysała mnie do snu tej upalnej nocy, wibrując do dźwięków takich jak Kasabian - Underdog.


Hitem ostatniego wieczoru było również zbiorowe pytanie, które, narodziwszy się w nieznanych mi bliżej okolicznościach, rozeszło się szerokim echem niczym ujadanie wiejskich psów, zarażających siebie nawzajem szczekaniem: Gdzie jest Jarek? Wszyscy szukali Jarka, nawołując go wszędzie i skandując jego imię nawet w przerwach między utworami podczas występów artystów, którym z tego tytułu serdecznie współczułam. Za to Jarkowi troszkę zazdrościłam. Musiał się poczuć bardzo ważny. Czy Jarek rzeczywiście się zgubił, i czy w ogóle istnieje, być może już na zawsze pozostanie tajemnicą. Mam nadzieję, że jeśli istnieje i zaginął, pojawił się koniec końców pod psychodelicznie odblaskowym "Totemem", miejscem spotkań na miarę warszawskiej Kolumny Zygmunta, by tym samym położyć kres szalonej akcji poszukiwawczej, tak usilnie proszącej się o happy end.


Chciałam jeszcze dodać, że uwielbiam przeglądać smsy w moim telefonie, które zostały mi na pamiątkę po tym wyjeździe i lecą tak: "Przy wieży jesteśmy", "Jesteśmy w kawiarni na filmie", "Idę", "Będę po prawej od Tymbarku", "Przy Desperadosie dają za darmo browary :D", "Siedzę na trawie przy żółtej latarni", "Gdzie stoicie?", "10m od sceny po lewej", "Przy Totemie", "Po Disclosure pod totemem", itd. Nie wiem, czy Ciebie bawią, ale mnie bardzo.

A na zakończenie kilka fotek mojego autorstwa.

Tak można by w skrócie opisać cały festiwal. Praca pochodzi z wystawy pt. "Nikt nam nie weźmie naszej młodości", która znajdowała się na terenie festiwalu i prezentowała awangardę lat 80-tych. 

A to też z wystawy "Nikt nam nie weźmie naszej młodości".

A to też element sztuki, którą można podziwiać na Open'erze od 2013 r. Instalacja Pawła Althamera pt. "Antek". Cztery autobusy Ikarusy połączone w samolot (niezły odlot) i opisane przez festiwalowiczów.

A tu odpoczywam na takiej fajnej siatce, przypominającej krzyżówkę hamaka i olbrzymiej pajęczyny ze sztucznego tworzywa. A okulary dostałam za darmo. Wzięłam sobie jeszcze drugą parę czarnych, no bo jak za darmo dają...

A to nie jest co prawda polskie morze, ale też Bałtyk (Rugia, Niemcy), więc uznałam, że mogę je tutaj wrzucić. Nie tylko imprezowałam, ale byłam też na plaży i widziałam morze, a ten widok zawsze na nowo powoduje, że czuję się, jakbym dała sobie w żyłę. To znaczy nie wiem, jak to jest dać sobie w żyłę, ale tak to sobie wyobrażam.

A tak wyglądały moje buty pod koniec. Byłam brudna, ale szczęśliwa, zupełnie jak w dzieciństwie w latach 80-tych.

A taki śmieszny hydrant powitał mnie, gdy wysiadłam z samochodu w Warszawie po powrocie z Gdyni. Fajny, nie? Pomyślałam sobie: Cześć Warszawo. Też się cieszę, że Cię widzę.














Zapraszam na moje Instagramy: zanna_zu z foteczkami i zannazublog z memiczkami.

A teraz lecę się pakować na "Kazimiernikejszyn - festiwal bez spinki", który zaczął się dziś, i na który dotrę jutro z jednodniowym opóźnieniem. Ahoi!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz