niedziela, 23 sierpnia 2015

Siedzę robię bloga

Blo, blo, blo


Obiektywnie patrząc, po około trzech miesiącach prowadzenia bloga jest chyba jeszcze ciut za wcześnie na podsumowania, ale jako że blog na szczęście z definicji jest subiektywny, uznałam, że spokojnie mogę pokusić się o upublicznienie moich refleksji jako blogerki po okresie próbnym. A propos okresu: To zupełnie jak w ciąży (ponoć) - pierwszy trymestr przetrwany, wolno się chwalić i dzielić wrażeniami. Oprócz tego, że "jestem w czwartym miesiącu, hurra!" mam też kilka mniej euforycznych przemyśleń. Pomijając ogrom upierdliwych problemów technicznych, które w połączeniu z moim perfekcjonizmem o mały włos nie doprowadziły mnie do obłędu, to bardzo nie podobają mi się same określenia bloggingblogowanieblogerblogerka, itp. To taka szufladka, niefortunna, jak większość szufladek, odstręczająca mnie swoimi powszechnymi konotacjami, takimi jak celebryctwo, lans, powierzchowność, grafomania. Ciężko mi się z tym identyfikować. Nie mam ochoty zastanawiać się nad tym, jak coś napisać, żeby jak najwięcej ludzi to przeczytało, jak trafić do telewizji śniadaniowej i jak zrobić najśmieszniejszego mema na świecie. Ja po prostu mam bloga, bo lubię pisać i nie chcę pisać do... szufladki. Oczywiście fajnie byłoby móc z tego żyć i nie musieć wciskać pisania w luki czasowe, powstałe między różnymi innymi zajęciami, mającymi zwykle na celu tzw. wiązanie końca z końcem, ale jak się nie uda, to też spoko. Nie mam jakiegoś szczególnego parcia na sukces, wręcz uważam, że on wypacza i nie jest dla ludzi, czego zresztą dowodzi szereg znanych biografii. Jeśli to sprawia, że nigdy nie będę pełnowartościową blogerką, to cóż, biorę to na klatę. 

Próba samookreślenia - czas start!


Niedawno widziałam się z moją przyjaciółką i matką tego bloga, Kają, o której napisałam już to i owo i której postać prawdopodobnie nigdy nie przestanie przewijać się przez moje wpisy. "O czym i dla kogo chcesz właściwie pisać?", zapytała mnie znienacka, dając mi do zrozumienia, że powinnam sobie uświadomić, jaki właściwie mam target, i utwierdzając mnie w niepokojącym przeczuciu, że nigdy przed tym tematem nie ucieknę. Ech, ten target - kolejne słowo, którego nie lubię i którego już od początku mojej działalności jako wokalistka unikam jak ognia. Zawsze męczyło mnie określanie mojej grupy odbiorców. Przecież (szczera) twórczość to nie biznes! W chwili tworzenia nie zakładam, kto ma mnie słuchać albo czytać, bo tworzę z potrzeby serca. Kto chce, niech z tego korzysta, niezależnie od wieku, rasy, płci, itd.To też Kai powiedziałam i dodałam: "No po prostu chcę pisać o tym, co mnie porusza i nie ograniczać się przy tym do jakiejś określonej tematyki. Chciałabym, żeby było trochę filozoficznie, ale też trochę zabawnie..." ("Jezu, czy wszystko trzeba od razu nazywać po imieniu?", krzyczał w tym samym czasie mój głos wewnętrzny). "Bo ja to cię widzę jakoś tak w okolicach psychologii", odparła Kaja, pewnie innymi słowami, ale w tym duchu. Rzeczywiście tak się jakoś porobiło, że sporo w moim pisaniu psychologii, która mnie prywatnie bardzo interesuje, a odkrycie to zapoczątkowało podróż wgłąb mnie samej celem bliższego określenia mojej blogo-twórczości.

Brakujący element układanki


Mój własny obraz mnie jako osoby piszącej doprecyzował się po przeczytaniu książki pt. "Żyj wystarczająco dobrze", a raczej jej ostatniego rozdziału, czyli wywiadu z dr. hab. Bartłomiejem Dobroczyńskim. Wywiad ten najchętniej zacytowałabym przynajmniej w połowie, jako że pan dr. Dobroczyński uczynił dużo dobra udzielając go, jednak zamiast przepisywać jego genialne wypowiedzi, odsyłam do lektury, a teraz wyjaśnię, dlaczego mnie olśniła. Otóż, rozmowa zaczęła się od fascynacji dziecięcym sposobem widzenia świata, czyli tematu bardzo mi bliskiego, by płynnie zejść na tor, będący ostatnio na topie, a przez to wcześniej skutecznie przeze mnie ignorowany, jednak tym razem - jak się okazało - kluczowy dla mnie, bo kluczowy do zrozumienia istoty mojego bloga. Rzeczony tor to MINDFULNESS, czyli UWAŻNOŚĆ. I wtedy wszystko połączyło mi się w jedną zgrabną całość. Moje uwielbienie dla dzieci - mistrzów mindfulness - i ich postrzegania rzeczywistości, które ma u mnie w sercu i na blogu szczególne miejsce, moje oczarowanie codziennością, mój zachwyt nad tym, jak łatwo być szczęśliwym, moja potrzeba celebrowania pozornie błahych chwil... Mindfulness! To był ten kawałek puzzla, którego mi brakowało! Słowo to wielokrotnie obiło mi się o uszy i oczy, ale zawsze przechodziłam koło niego obojętnie, podobnie jak z premedytacją nie zauważam zjawisk typu Harry Potter, cross fit, czy białe trampki. Nie wiem, na czym polegają tak modne teraz kursy mindfulnessu, ani o czym dokładnie traktują książki, ukazujące się coraz częściej na ten temat, ale mam poczucie, graniczące z pewnością, że intuicyjnie rozumiem sedno tego pojęcia. Zdałam sobie sprawę, że wszystko, co piszę, sprowadza się właśnie do uważności. Bo czymże innym jest wyławianie drobnych temacików-perełek poutykanych w pozornie szarej tkaninie codzienności i oglądanie ich pod moim wewnętrznym mikroskopem, jak we wstępie sama określiłam moje pisanie? Przecież po obejrzeniu wspaniałego filmu pt. "Siła spokoju" ("Peaceful warrior", reż. Victor Salva) moim motto stała się wypowiedź o tym, że nie ma sytuacji, w której nic się nie dzieje, podobnie jak nie ma momentów zwyczajnych. Czym, jeśli nie tym, jest mindfulness?

źródło: www.mypixingo.com/creator/59993

Spotkałam się ostatnio z taką oto opinią: "Bierzesz temat absolutnie z dnia codziennego, takie zupełne "nic" i piszesz ciekawe refleksje na ten temat, które krążą po różnych orbitach i zahaczają o najróżniejsze inne wątki i tematy”. Nie chciałabym się chwalić (no może troszkę), ale przytaczam to zdanie dlatego, że znakomicie oddaje ono to, o co mi chodzi i jak chciałabym być postrzegana. Nigdy nie starałam się znaleźć zbiorczej łatki dla moich tekstów, dorabiać do nich przewodniej ideologii, celowo unikałam etykietowania ich, ale teraz... wyrażenie mindfulness nadało im wszystkim wspólny mianownik i pozwoliło mi się elegancko dookreślić, zostawiając mi jednocześnie szerokie pole manewru. Fajnie. 

Od przybytku głowa nie boli? Ta, yhm.


Nie byłabym sobą, gdybym, wiedziona moim wykształceniem i zamiłowaniem językoznawczym, nie poszła jeszcze o krok dalej i nie rozebrała wyrazu mindfulness na części pierwsze. Przecież w nim kryją się słowa mind (umysł) i full (pełny), a ja nieustająco czuję się przepełniona od środka wrażeniami, myślami, emocjami! Im więcej piszę, tym więcej zauważam i tym więcej przychodzi mi do głowy, co powoduje, ze już sama za sobą nie nadążam. Wygląda to mniej więcej tak:

żródło: https://www.facebook.com/natalia.nguyen.12

Ostatnio odnotowałam, że patrzę na mojego bloga jak na pokój, w którym chcę, żeby było przyjemnie mi i moim gościom, a na życie przez pryzmat tego, jak o nim napiszę. Ta konstatacja sprawiła, że przeszył mnie chłodny dreszcz zrozumienia. Poczułam na własnej skórze to, o czym się teraz ciągle trąbi, i co mnie, w moim dotychczasowym mniemaniu, nigdy nie dotyczyło - że świat staje się coraz bardziej wirtualny, że przenosimy real do wirtualu. I tak oto wdepnęłam w samiutki środeczek tej misternie skonstruowanej pułapki. Nie mogę się dłużej oszukiwać, że jest inaczej, bo w końcu jakiś czas temu, kiedy byłam jeszcze świeżo wkręcona w pisanie bloga, przyłapałam się na tym, że przez 48 godzin ani razu się nie umyłam (cała). Szkoda, że rachunek za wodę i tak przyszedł diabolicznie duży. I szkoda, że moja wkręta nie owocuje jednym wpisem dziennie, ale - przy dobrych wiatrach - jednym w tygodniu. W takich chwilach naprawdę mi się odechciewa. I wiesz co wówczas robię? Nic. Odpuszczam. Myślę sobie: Weź przestań gromadzić te wszystkie notatki, zapisywać kolejne kartki papieru i strony w Wordzie, tworzyć nowe dokumenty w telefonie, zakreślać coś, co ktoś napisał! Skup się na chwili bieżącej! Nie uwieczniaj jej tak panicznie! Po prostu bądź w niej! Przypominam sobie wtedy inną filmową inspirację - scenę z filmu "Życie świadome", która mówi o tym, że nieustające "wow" dzieje się tu i teraz, a do tego się rymuje.

"Życie świadome"/"Waking life", reż. Richard Linklater

Na zakończenie pragnę przytoczyć słowa pewnej niezwykle pozytywnej postaci, funkcjonującej publicznie pod pseudonimem DOBRY (www.dobry.co), które bardzo mi przyświecają: "Mam nadzieję, że żyjemy w dobie, która zmusza nas do rozszerzania świadomości na temat samych siebie, na temat siebie nawzajem, innych istot żywych i naszych żyć." Ja właśnie też mam taką nadzieję, dlatego w przyszłości na pewno nie zabraknie na moim blogu treści, nawiązujących do tej sentencji, a przynajmniej taki jest plan. Ledwo napisałam te słowa, a głowa moja przywołała fragment tekstu Goorala, którego niedawno przedstawiałam: "Mam plan! I się go trzymam!". Poniżej teledysk, pogodny i energetyczny, zgodnie zresztą z przekazem utworu, z którego pochodzi w.wym. wers. Gooral siedzi robi muzę, ja siedzę robię bloga, a Ty siedzisz robisz co? Ciekawa jestem w sumie.


1 komentarz:

  1. Uważność to znak Nowej Ery, w którą weszła nasza planeta, by wyjść z impasu... dlatego wciąż i wszędzie mówi się i uczy uważności; to znak Dobrego Rozwoju Wydarzeń.

    OdpowiedzUsuń