niedziela, 6 września 2015

Achtung, Weltschmerz!

"Weltschmerz (niem. ból świata[1]) – zespół nastrojów i emocji typu: depresja, smutek, apatia, melancholia wynikających z myśli o niedoskonałości świata, a właściwie ze zderzenia chęci działania i niemożności jego realizacji oraz dysonansu pomiędzy wrażliwością bohatera a jego otoczeniem; romantyczny, sentymentalny pesymizm. Choć niekiedy uważa się, że pojęcie to pochodzi z utworu Cierpienia młodego Wertera, napisanego przez prekursora niemieckiego romantyzmu Johana Wolfganga Goethego, właściwym jego twórcą jest inny preromantyk niemiecki Jean Paul (Johann Paul Friedrich Richter)." / źródło: Wikipedia
1. Władysław Kopaliński: Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych

Być jak młody Werter


Nigdy nie byłam w stanie przejąć się zanadto ocenami. Prawdopodobnie dlatego, że szczęśliwym trafem nigdy nie oczekiwano ode mnie, abym przynosiła do domu same piątki. Kiedy zdarzyło mi się dostać dwóję lub jedynkę, mama zwykle pocieszała mnie, mówiąc, że to nic takiego. Niemniej w liceum za punkt honoru postawiłam sobie dostać ocenę bardzo dobrą ze sprawdzianu na temat tak bliskiej mi wtedy epoki romantyzmu. Pamiętam moją ekscytację, gdy po raz pierwszy otworzyłam „Cierpienia młodego Wertera” Goethego, jakby to było wczoraj. To zdecydowanie nie przypadek, że na wczesnym etapie mojej działalności z zespołem Sen Zu, przyjaciel zespołu określił naszą muzykę jako „Stajlisz & Romantik”, skądinąd wyręczając nas tym samym w wymyśleniu tytułu dla naszej, wydanej kilka lat później, debiutanckiej płyty. Widzę to wszystko bardzo wyraźnie, kiedy tak teraz jadę pociągiem, mającym mnie niestety wywieźć z Rugii – malowniczej wyspy na północy Niemiec, której piękne skały kredowe zostały uwiecznione na płótnie przez słynnego niemieckiego malarza romantycznego, Caspara Davida Friedricha. 

"Skały kredowe na Rugii"  Caspar David Friedrich / źródło: Wikipedia

Są takie dni, a dzisiejszy jest jednym z nich, kiedy ogarnia mnie pewien osobliwy rodzaj współczucia dla całego świata – dla każdego człowieka z osobna i wszystkich ludzi razem wziętych. O kim bym nie pomyślała, czegoś tej osobie współczuję. Żal mi głupich za to, że są głupi, złych za to, że są źli i żal mi tych, którzy przez nich cierpią. Temu współczuję, że jest uparty, tamtemu, że zakompleksiony, tej, że jest nadgorliwa, tamtej że nerwowa, jeszcze innej, że naiwna. Pomijam już jednostki poważnie poszkodowane. Żal mi całej ludzkości, która jawi mi się jako jedna wielka zbieranina niewolników własnych charakterów, wad i ograniczeń, tak strasznie niedoskonałych życiorysów, przenikających się i oddziałujących na siebie nawzajem. Oczywiście współczuję również sobie, między innymi tego współczucia, które czuję – tego obezwładniającego uczucia, które doprawdy nie należy do najprostszych, gdyż, oprócz napawającego smutkiem poczucia bezradności i niemocy, niesie ze sobą również dziwnie słodko-gorzkie i ciężkie zarówno do zdefiniowania, jak i opanowania, a przez to jeszcze bardziej przytłaczające, rozrzewnienie. I tak siedzę w tym pociągu, kolejnym, bo muszę się co i rusz przesiadać, i myślę sobie, wzruszona własnym wzruszeniem, a do tego rozmiękczona drugim dniem okresu i deszczowej pogody, jaka to szkoda, że nastał kres wakacji, i jak rozczulająco ojciec machał mi na pożegnanie, a następnie o tym, jak głupio postąpili moi, rozwiedzeni już od wielu lat, rodzice, jak głupio postępowaliśmy mój były i ja, jak głupio postępowali wszyscy nasi przodkowie i jak głupio postępować będą wszyscy nasi potomkowie, jak głupio postępowali, postępują i postępować będą nasi krewni, przyjaciele, znajomi, wrogowie oraz wszyscy możni i niemożni tego głupiego świata. Marność nad marnościami i wszystko marność. Na dodatek wielkimi krokami do historii przechodzi kolejne lato. Tym bardziej współczuję nam wszystkim, a nawet drzewom, które niedługo stracą swoje liście i będą stać takie gołe, obnażone. Moje rozbicie sięga zenitu, niemniej cierpliwie pozwalam na to, aby przepłynęły przeze mnie w swoim własnym tempie wszystkie moje wielokierunkowe smuteczki. W mojej głowie rozbrzmiewa "S S S Summertime Sadness" i choć przecież lubię Warszawę, do której właśnie zmierzam, a tam, skąd wracam, i tak od wczoraj leje jak z cebra i nie ma co robić, to chyba jednak uronię sobie jeszcze bezkarnie kilka łez nad końcem urlopu.

Glowe, Rugia, 05.09. 2015 / fot. Jan Pytliński


Swojska nutka dekadencji


Uff! Trzecia przesiadka zaliczona. Cześć, Polsko! Trochę tu brzydko na tym szczecińskim dworcu, ale przynajmniej świeci słońce i mam internet i nie chce mi się już tak bardzo płakać. Wnet pociąg – już ostatni, bo ten, który ma mnie zawieźć bezpośrednio do Warszawy – rusza, a jeden z moich współpasażerów zaczyna rozmowę telefoniczną: "Widziałem się z nią, wciąż pije. Wczoraj piła, dziś od rana też pije. Precelki, serek przyniosłem, ale ona tylko piwo, piwo, piwo - bez zagrychy". No, także... Cześć, Polsko!

W Warszawie niestety znowu deszcz. Mimowolnie przypominam sobie, jak kilka dni temu, chyba pierwszy raz w dorosłym życiu, a może w ogóle po raz pierwszy, z własnej nieprzymuszonej woli, pod wpływem emocji chwili, bez kurtuazji, wynikającej z sytuacji typu powitanie-pożegnanie, zupełnie spontanicznie przytuliłam się do taty. Jednocześnie na chodniku mijam nieżywego gołębia, który leży na boku i wygląda, jakby sobie smacznie spał. Profil jego główki zdobi przymknięta z anielskim spokojem powieka, a bok tułowia – przylegające do niego, bezpowrotnie unieruchomione skrzydło. Tego już za wiele. Czuję, jak po raz n-ty tego dnia wilgotnieją mi oczy, przynajmniej spójnie z pogodą. Ewidentnie idzie jesień.

2 komentarze: