niedziela, 24 stycznia 2016

Piękne, bo proste



Do tego, o czym zaraz napiszę, zbieram się już od wielu tygodni. Często mam tak, że materia musi dojrzeć, zanim przeleję ją na wirtualnym papier, natomiast ten temat kiełkuje we mnie od naprawdę dawna. Kiedy jeszcze w starym roku zasiadłam do komputera, żeby ową kwestię wreszcie poruszyć, popełniłam niestety ten drobny, acz brzemienny w skutki błąd, iż z przyzwyczajenia zajrzałam jeszcze szybciutko na Fejsika. Moim oczom ukazał się link do nowego posta pewnego znanego blogera, który - o zgrozo! - mnie uprzedził. Oczywiście natychmiast odechciało mi się pisać. Co więcej, zwlekałam kilka dni z przeczytaniem tego tekstu w obawie, że wyczytam w nim dokładnie to, co sama chciałam napisać. Szybko jednak ochłonęłam i pomyślałam sobie: hej, to w sumie świetnie, że jest nas więcej!

Podobnie było ze mną i muzyką. Przez wiele lat starałam się osiągnąć coś na większą skalę jako wokalistka i autorka piosenek i ok, miałam nawet te swoje 5 minut, ale ostatnio coś niepokojąco często marudziłam w duchu, że 5 to tak jakby jednak trochę za mało, po czym doszłam do wniosku, że: hej, właściwie to po co więcej?

I to o tym dzisiaj chciałam. Że właściwie to po co chcieć więcej. Że właściwie to po co się napinać. Że chyba trzeba wrzucić na luz i brać życie takie, jakim jest i szukać w nim - takim, jakie jest - rzeczy dobrych, co jest w gruncie rzeczy bardzo proste. I że może niekoniecznie jestem od razu lamuską i no-lifem tylko dlatego, że chcę uśpić w sobie namolną maksymalistkę.

Jak napisała ostatnio moja przyjaciółka Kaja, matka nie tylko swojego, ale i mojego bloga: "szperam i szukam niecodzienności w codzienności". Sama bym lepiej tego nie ujęła. Choć właściwie nie muszę nawet specjalnie szperać i Ty pewnie też nie, Kaju oraz każdy inny człowieku. Wszak wystarczy się rozejrzeć.

Na przykład: Ogólnie nie lubię zimy, ale uwielbiam jak z nieba spadają płatki świeżego śniegu. Przystaję wtedy z zachwytu, przygwożdżona wrażeniem, że wszystko dzieje się w spowolnionym tempie. To jest magiczne. Tak jakby na górze mieli mega piana-party, a u nas na Ziemi zatrzymał się czas. 

źródło: www.static.boredpanda.com


Uwielbiam to uczucie, gdy wracam z pracy do domu, jest jakaś 20:00, zachodzę do sklepu po - dajmy na to - mleko, wodę i cytrynę (używam dużo cytryny) i żegnamy się uprzejmie na dobranoc z panią ekspedientką i wiem, ze zaraz pójdę do siebie i będzie Home Sweet Home. Jeśli mam szczególne szczęście, trafiam na moment, w którym pani ekspedientka zmywa podłogi przed zamknięciem sklepu i nucąc sobie radośnie pod nosem zwraca się do swojego kolegi przy kasie: "Bęęę-dzie, będzie zabaaa-wa [śpiewa]... Ładna piosenka, nie?". Wychodzę wtedy ze sklepu z uśmiechem na twarzy i uśmiech ten donoszę do domu, gdzie padam na moje milusińskie łóżeczko, dziękując w duchu za to, że je mam, podobnie jak to milusińskie uczucie w środku, splatające się w sposób idealnie spójny z milusińskością łożka, z którym stapiam się ja sama, przeistaczając się w oazę milusiństwa. I nikt mi tego nie odbierze. No chyba że pracodawca tej pani ekspedientki, który zawsze może ją zwolnić, albo terrorysta, który może wysadzić w powietrze sklep lub też pożar, który może mi spalić mój dom, itp. (ODPUKAĆ!).

Z biegiem lat coraz częściej dostrzegam i coraz bardziej doceniam takie właśnie drobne rzeczy. Żądza dzikich wrażeń, coraz to nowych doznań, została wyparta przez umiejętność obserwowania tego, co jest tu i teraz i znalezienia w tym tego, czego w życiu szukam, czyli pierwiastków humorystycznych, estetycznych, filozoficznych, metafizycznych, itp. To wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Trzeba mieć tylko oczy i uszy - najlepiej szeroko otwarte.

To małe rzeczy czynią życie wielkim
źródło: www.pthevinylshack.com
Wiem, że łatwo mi mówić, bo otrzymałam od życia ponadprzeciętnie dużo bodźców, a moja potrzeba wyhamowania to naturalna kolej rzeczy, dlatego nie dziwię się nikomu, kto po wielu latach nudnej rutyny pragnie się z niej wyrwać. Niemniej obawiam się i obserwuję też, że takie "zerwanie się z łańcucha" może szybko przerodzić się w chorą pogoń za czymś, co wydaje się lepsze, atrakcyjniejsze, choć tak naprawdę pozostaje bliżej nieokreślone, nieuchwytne, a przez to nieosiągalne. 

Podziwiam ludzi, którzy ciężko pracują - też jestem raczej pracowita, a w CV wpisane mam, zgodnie z prawdą, że do powierzonych mi zadań podchodzę z należytą starannością. Niemniej jednak na swój sposób współczuję osobom, które chcą coraz więcej i lepiej, chcą być nie wiadomo kim nie wiadomo jak ważnym, jakby to było nie wiadomo jak istotne. Śmieszy mnie, że coraz więcej z nas czuje potężny odśrodkowy przymus wyróżniania się, czy to za pomocą wyglądu, czy osiągania powszechnie oklaskiwanych sukcesów, że tak łakniemy akceptacji, atencji, uznania otoczenia, popularności, dwoimy się i troimy w swojej oryginalności i potrzebie bycia zauważonym, zahaczając niekiedy ostro o farsę.

Szczególnej rozrywki dostarcza mi ostatnimi czasy środowisko pseudo-artystyczne pełne podrzędnych wykonawców, którzy za wszelką cenę chcą się wybić. Bawi mnie świat celebrytów stających na rzęsach, żeby jeszcze czymś zaszokować albo chociaż zaskoczyć, zrobić coś, czego jeszcze nie było, kiedy przecież było już wszystko, wzbudzić choć na chwilkę jakąś choćby tyci kontrowersyjkę, chociaż na chwilunię zabłysnąć w towarzystwie albo na pękającym w szwach firmamencie blado świecących gwiazd, które zaraz i tak jedna po drugiej spadną na zbity pysk. 

Podczas gdy normalność jest spoko. Co więcej, to ona będzie niedługo oryginalna. Albo już jest.

źródło: www.tumblr.com

Obraz współczesnego targowiska próżności, rozrastającego się w zawrotnym tempie we wszystkich możliwych kierunkach i dziedzinach życia niczym jakiś superchwast, skutecznie zniechęcił mnie do wyciskania z życia maksa. Brzydzę się tym wyścigiem, odbywającym się jakby za szybą wystawową, za którą tabuny akwizytorów samych siebie prężą swoje łaknące oklasków ciała, przepychając się jeden przez drugiego niczym konsumencka dzicz, pragnąca upolować coś po przecenie w Czarny Piątek. Mierzi mnie to opętane perspektywą rozpoznawalności towarzystwo rozparcelowane na miliard mini krążków wzajemnej adoracji, sztucznie nakręcane jak badziewna katarynka kolejnymi talent-szołami, konkursami promującymi głównie ich sponsorów i nużącymi wszystkich dokoła głosowaniami on-line. Kiedyś ludzie wchodzili na scenę, robili swoje, robili to zajebiście i schodzili. I to wystarczało. Nie potrzebowali osobistego stylisty, dietetyka, rzeźbiarza sylwetki oraz life coacha, po to aby ewentualnie przez jeden sezon było coś o nich słychać. 

Jeśli brzmię jak rozgoryczona niedoszła artystka, sfrustrowana tym, że dano jej w radiu o kilka minut za mało, za co teraz próbuje znaleźć winnych, to może dzieje się tak dlatego, że na szczęście równolegle powstaje dużo dobrych rzeczy, za którymi jednakowoż a) nie nadążam i których b) nie współtworzę, co mnie summa summarum trochę wkurza. Ale ok, trudno, jak już wcześniej wspomniałam, epizod rozżalenia tym oczywistym faktem, iż muzyka to słaba inwestycja, mam już za sobą i pogodziłam się z myślą, że władowałam w nią mnóstwo pracy (na szczęście nie tylko w nią), z której niewiele wynika. Dziś zamiast umartwiać się, wolę wierzyć, że z jakiegoś powodu tak jest dla mnie lepiej i skupić się na roli odbiorcy, która mi być może nawet bardziej leży.

Kariera to piękna rzecz, ale nie możesz się do niej przytulić w zimną noc.
źródło: www.vinylzart.com
Może życie uchowało mnie przed czymś, nie spełniwszy moich wszystkich zachcianek? Może teraz serwuje mi fazę przejściową, taką swoistą strefę buforową między jednym wcieleniem, a drugim? Może to, czego nie załatwię teraz, zrobię, kiedy przyjdę na świat po raz kolejny, już o krok dalej jako lepsza wersja siebie? Może wszystkie niewygodne doświadczenia są po to, aby następnym razem już na starcie wiedzieć więcej intuicyjnie? Może narodzę się ponownie wyposażona w immanentny zapis wyników lekcji, które obecnie odrabiam?

Może na pewne rzeczy zwyczajnie nie jesteśmy gotowi, choć mogłoby się wydawać, że jest inaczej albo że to, czego chcemy, nam się po prostu należy?

Potencjalnych przyczyn, dla których nie jestem dziś tym, kim chciałam kiedyś być, jest całe mnóstwo. Bo nie postawiłam wszystkiego na jedną kartę, bo nie byłam dostatecznie dobra, odważna, odporna i/lub ogarnięta, bo nie znałam odpowiednich ludzi, bo nie miałam szczęścia, bo tak naprawdę wcale tego nie chciałam, bo może dziś wciągałabym nosem wszystko, co białe i się nie rusza (i da się wciągnąć), sprawiając mojej mamie niepotrzebną przykrość.

A tak nawiasem mówiąc to uważam, że sława jest nieludzka (czego dowodzą liczne tragiczne biografie) i zarezerwowana dla niewielu wybranych jednostek odpowiednio skonstruowanych do dokonywania rzeczy wielkich.

No właśnie, to po co ja się w ogóle pakowałam w tę muzykę zamiast od razu po studiach zdać egzamin na tłumacza przysięgłego albo zahaczyć się w którejś z instytucji UE, by kosić dziś gruby hajs? (Koszmar nadmiaru wyborów, cechujący nasze czasy, to temat na odrębny post.)

Można tak gdybać do usranej śmierci i nie ukrywam, że bywa to kuszące.

Jednak zamiast roztrząsać przeszłość i snuć plan podboju świata, obojętne w jakim charakterze - czy artystki czy nie-artystki, wolę po prostu ugotować zupę albo iść potańczyć.

źródło: www.facebook.com/bohater1
Kiedy czasem nachodzi mnie poczucie, że moje życie nie jest dostatecznie zajebiste, bo - umówmy się, każdego czasem nachodzi - szybko przypominam sobie, że wystarczy przenieść punkt ciężkości z negatywów na pozytywy, które niemal zawsze są obok, i jak niewiele wart jest ten ciągły bulgot niepokoju w trzewiach. Poza tym zawsze są jeszcze słynne wypowiedzi-obrazki marki Bohater made by Małgorzata Halber, przypominające o tym, że "you are not alone".

Serce pełne wdzięczności jest magnesem dla cudów
źródło: www.pinterest.com
Życie jest dużo znośniejsze, ba, jest po prostu piękne, gdy dostrzegamy nawet drobne dobrodziejstwa i gdy potrafimy być wdzięczni za nie nawet w trudnych dla nas chwilach. Wtedy łatwiej doświadczyć pocieszenia, gdyż jest się w stanie dostrzec je w pozornie błahych zdarzeniach, które dla kogoś innego mogłyby nie mieć żadnego znaczenia. Ta umiejętność z kolei pociąga za sobą więcej dobra. Głęboko wierzę w to i wiem z autopsji, że wdzięczność nagradzana jest kolejnymi powodami do wdzięczności. Dlatego staram się pielęgnować uważność i to, co mam. Po prostu. W sumie to się nawet jakoś wyjątkowo nie staram, bo to się dzieje samo. Weszło mi w nawyk, bo sprawia mi przyjemność, robi mi dobrze. Gdy jestem zmęczona, automatycznie jestem wdzięczna za łóżko. Gdy śpię w nim sama, jestem wdzięczna, że mam więcej miejsca dla siebie. Gdy choruję, jestem wdzięczna za dostęp do leków i czas na rzeczy, na które na co dzień czasu nie mam. Gdy na dworze jest zimno, jestem wdzięczna za moje przytulne mieszkanko. Gdy czuję głód, jestem wdzięczna, że mam co jeść. Gdy mam problem, jestem wdzięczna, że mam go z kim obgadać. I tak dalej.

Nigdy nie zapomnę kilku sytuacji, świadczących o tym, że warto być otwartym na sygnały ratownicze od losu, który jest nam przychylny, jeśli tylko zechcemy docenić to, co jest nam dane.

Śpiewałam na ulicy z moim ex i coś było między nami nie tak, bo pamiętam, że było mi smutno i źle. Oddaliłam się i przycupnęłam w samotni mej na schodku przed pobliskim sklepem. Będąc na dodatek w nie moim kraju, daleko od domu, poczułam nagle okropną bezradność. Przyuważyła to pewna turystka z Holandii, która okazała się moim aniołem zbawienia. Wyczuła, że coś się dzieje i po prostu podeszła zapytać, co się stało - była przy mnie, kiedy nie było przy mnie nikogo innego, a tak bardzo potrzebowałam czyjegoś ramienia. Wyrzuciłam z siebie, co miałam do wyrzucenia, a ona opowiedziała mi o swoim życiu i trudnościach, które musiała pokonać, by dziś być tą promienną, serdeczną, pełną wigoru kobietą, którą spotkałam.

Innym znów razem, w podobnej sytuacji, podeszła do mnie mała dziewczynka i wręczyła mi ten oto obrazek:

Tak jakby chciała powiedzieć: Może coś między wami jest nie tak, może twój chłopak nie ma nóg, ale spójrz, za to ma bardzo długą szyję, a ty jej w ogóle nie masz, więc super się uzupełniacie i razem tworzycie coś tak ładnego, że kwiatki kwitną wokół was. Oczywiście popłakałam się wtedy jeszcze bardziej, ale już zupełnie inaczej.

Z kolei ostatnio, kiedy po uczestnictwie w super udanym wydarzeniu kulturalnym dopadł mnie nagle, nie wiedzieć czemu, jakiś ostry ból egzystencjalny i miałam ochotę taplać się w kałuży łez na środku ulicy, wyhaczył mnie mały chłopczyk, ledwo drepczący, i z zalotnym uśmiechem oddał mi swój żółty, plastikowy widelczyk, którym pewnie chwilę wcześniej podkradał rodzicom frytki, kupione w budce obok. Do dziś noszę ten widelczyk w torebce na znak, że wszystko będzie dobrze. Jeszcze jest, kurde, żółty.



źródło: www.gryzmol.pl
Tak wiem, rzygam tęczą. Co będąc obok mnie niekoniecznie zawsze widać, ale też nie o to chodzi. Można powiedzieć, że rzygam tęczą do środka. Nie trzeba jednak być szczególnie wrażliwą osobą z wyjątkowo wyczulonym tęczo-radarem, żeby dostrzec, iż wewnętrzny tęczo-rzyg paruje przez moją skórę w postaci subtelnej kolorowej aury, którą noszę wokół siebie, niczym barwny ogon - nomen omen - pawia.


"Nie bój się w miejscu stać, nie bój się nie robić nic" śpiewa Maria Peszek w swoim nowym singlu, który ukazał się, podczas gdy ja to wszystko pisałam. I tutaj pragnę podzielić się czymś, co widnieje na stronie 12 stycznia w jednym z czterech kalendarzy-dzienników, które obecnie zapisuję (nie mogłam się zdecydować, który wybrać, więc kupiłam wszystkie):


Bardzo się cieszę, że wydawane są takie kalendarze-dzienniki, że są ludzie, którzy chcą innym ludziom przypominać, co jest ważne, i że jest coraz więcej ludzi, którzy chcą, aby im o tym przypominano. I cieszę się, że Ty - skoro to czytasz - prawdopodobnie do nich należysz.

Więc co się tak naprawdę liczy, jeśli nie ciągłe parcie do przodu i zdobywanie kolejnych szczytów? Dla mnie odpowiedź jest jasna: pomijając umiejętność cieszenia się tym, co się ma, są to RELACJE.

Bo co mnie uratowało przed smutkiem i nieszczęściem? Nie monety, ani nawet banknoty wrzucone do pokrowca od gitary, tylko drugi człowiek. Obca pani z sercem na dłoni tudzież obce dziecko z obrazkiem (bądź też plastikowym widelczykiem) w ręku.

źródło: www.facefun.pl
Drogą do bogactwa jest świadomość, jak bogaty jesteś.
źródło: www.awrightworld.tumblr.com

Bogactwo to nie to, co masz na koncie, ale to, co masz w sercu.
źródło: www.piexteller.com
Nieważne jak wykształcony, utalentowany, bogaty czy fajny sam sobie 
się wydajesz, to, jak traktujesz ludzi, mówi o tobie wszystko.
źródło: www.coreywoodsit.tumblr.com

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Gwiezdny kameleon

To chyba najbardziej nieprzyjemny początek tygodnia od lat.

Budzę się i jak co rano patrzę odruchowo na ekran telefonu. Jakieś nowe powiadomienie. Od siostry. O, wkleiła mi coś na łola. Ciekawe co! Wchodzę, czytam:


Że co?! Czy ja jeszcze śnię? Przecież dopiero co miał urodziny. Nie może nie żyć!

W moim mózgu zachodzi szybka retrospekcja - 25. czerwca 2009 r. Stoję na środku jednej z ulic w centrum Berlina. Jestem na wakacjach i niczego złego się nie spodziewam. Wtem podchodzi do mnie jakaś dziewczyna i oznajmia: "Michael Jackson is dead". Jakby ktoś dał mi w łeb.

Szybki powrót do teraźniejszości. Nastaje moment cucącej konstatacji. Czyli jednak.

Skłamałabym mówiąc, że David Bowie był niezwykle ważną osobistością w moim życiu. Nie był. Nie ukształtował mnie i nie inspirował od małego (w przeciwieństwie do Jacksona). Chciałabym móc powiedzieć, że fascynował mnie już jak byłam dzieckiem, że z zapartym tchem śledziłam i naśladowałam jego coraz to nowe artystyczne wcielenia i śpiewałam jego piosenki przed lustrem, bo żałuję, że tak nie jest.

Do muzyki Davida dojrzałam dość późno. Nie ukrywam: przez długi czas wręcz nie mogłam zrozumieć, na czym polega jego fenomen. Przełom nastąpił stosunkowo niedawno, bo jakieś kilka lat temu, gdy w końcu natknęłam się któregoś dnia na jego mało znany utwór pt. "Andy Warhol". To była miłość od pierwszego usłyszenia - mimo, a może też po części dzięki słabej jakości. Kawałek natychmiast wydał mi się magiczny, a uczucie to spotęgował dodatkowo sentyment do króla popartu, którym ekscytowałam się w wieku nastoletnim. Do tego doszedł fakt, że to utwór kompletnie niszowy, a ja uwielbiam znajdować sobie takie właśnie "perełki", takie MOJE. Co więcej, przypomniało mi się, że Bowie wcielił się przecież w rolę Warhola w filmie "Basqiat - Taniec ze śmiercią" - filmie, który obejrzałam w ważnym momencie mojego życia, podczas kilkumiesięcznego pobytu w szkole artystycznej w Danii, i który opowiada o życiu nowojorskiego, undergroundowego malarza. Moja ciekawość została skutecznie i bezpowrotnie wzbudzona.



Oczywiście natychmiast przesłuchałam cały album "Hunky Dory", z którego pochodzi powyższy utwór. Ta beztroska lekkość, swoista "soundtrackowość", ten specyficzny powiew świeżości, odrobina lekkostrawnej, zgrabnie wplecionej melancholii... Wessało mnie po uszy, a wspomniana płyta - jak to zwykle u mnie bywa w przypadku uderzających mnie muzycznych odkryć - do dziś pozostaje moją ulubioną z dotychczas zbadanego przeze mnie dorobku Davida. Zresztą jej tytuł mówi sam za siebie.

źródło: www.pl.bab.la

Szybko wzięłam się za przesłuchiwanie pozostałych dzieł artysty, których skądinąd do dziś wciąż jeszcze porządnie nie ogarnęłam z racji na jego niezwykłą płodność, i okazało się, że "to znam", "to znam", "to też znam" i "to przecież też" i "w sumie wszystko to lubię, tylko nawet o tym nie wiedziałam". Od tamtej pory, gdy tylko włączam jego hiciory, czuję się, jakbym była główną gwiazdą w jakimś super-fajnym filmie. 

Mimo tego, że tak późno zaczęłam zgłębiać twórczości tego - jakby nie patrzeć - niezmiernie ważnego muzyka, naprawdę rozbiła mnie wiadomość o jego niespodziewanej śmierci. Zrobiło mi się bardzo smutno. Nie martw się, powiedziałam sobie jednak chwilę później, gdy łzy cisnęły mi się do oczu, budząc obawę, że nie będę mogła skupić się na pracy. Śmierć to część życia, to zmiana, transformacja. Tym bardziej w przypadku tak wszechstronnego mistrza autokreacji, jakim jest... był Bowie. Pomyślawszy to, przypomniałam sobie jego kawałek pt. "Changes" i postanowiłam sięgnąć po tekst. Zobaczyłam, że w refrenie padają słowa "Turn to face the strange" ("Odwróć się i zmierz z nieznanym"), utrzymane w zdecydowanie wesołym tonie, i odetchnęłam.

Lubię myśleć, że David przeniósł się na wieczność do lepszego, kolorowszego świata, jaki sam zawsze umiał tak genialnie namalować dźwiękami i dopełnić swoim barwnym wizerunkiem. Mam nadzieję, że teraz będzie trwać bez końca w tej słodkiej, sielankowej pogodzie ducha, którą dane jest mi poczuć, gdy słucham moich ulubionych utworów jego autorstwa. 

Spoczywaj w pokoju, Davidzie, gwiezdny kameleonie. Albo nie, baw się dobrze!


środa, 6 stycznia 2016

Noworoczne gdybanie

Za każdym razem gdy słucham Trójki, odkrywam - po raz pierwszy lub na nowo - jakąś wartościową muzykę. I nie jest to reklama, tylko prawda. To znaczy reklama też, ale taka dobrowolna, która z prawdą ma znacznie więcej wspólnego niż ta nie-dobrowolna.

Tym razem Program Trzeci Polskiego Radia przypomniał mi poniższą piosenkę, która uruchomiła w mojej głowie całą reakcję łańcuchową przemyśleń.



Dokładniej rzecz biorąc rzeczoną reakcję łańcuchową przemyśleń uruchomił pierwszy wers ostatniej zwrotki. Czasem tak jest, że coś sobie leci i niby tego słuchamy, ale jednak raczej tylko to słyszymy, bo robimy jednocześnie coś innego, i wtedy nagle jakiś element tego, co leci, uderza nas szczególnie, wyrywa nas z tego, czym aktualnie jesteśmy pochłonięci, i co sprawia, że nie poświęcamy temu, co leci, należytej uwagi. To tak jakby to-co-leci domagało się naszej atencji i po kilku nieudanych próbach ściągnięcia jej na siebie w końcu krzyknęło "hej, słuchaj mnie, mam ci coś ważnego do przekazania, więc skup się teraz na mnie zamiast zajmować się jakimiś bzdetami!". I tak oto do porządku przywołały mnie słowa padające między 37. a 43. sekundą trzeciej minuty piosenki "Thank U":

A GDYBY TAK NIE BYĆ DŁUŻEJ MASOCHISTYCZNYM

Pomyślałam: Hej, dobry pomysł! A zaraz potem: Hej, ale ja ten pomysł już dawno zrealizowałam!

Zdałam sobie sprawę, że te słowa uderzyły mnie, ponieważ nawet nie zauważyłam, jak bardzo się zmieniłam. To znaczy odnotowałam to kiedyś tam w przypływie autorefleksji, ale tak jakby znowu zapomniałam. Dlatego odebrałam te 6 wyrazów przez pryzmat dawnej mnie, przez pryzmat dawnego sposobu myślenia o sobie samej, do jakiego przywykłam. Niewątpliwie rada Alanis dotycząca zbastowania z masochizmem przydałaby się niegdysiejszej mnie, ale tej obecnej już nie. Ha!

Proponuję więc nową tradycję: Może zamiast robić na przełomie lat postanowienia noworoczne powinniśmy ten podniosły moment wykorzystać do tego, aby uświadomić sobie, jakie postanownienia już nam się udało wypełnić - niekoniecznie te zeszłoroczne, ani nawet podjęte z tytułu sylwestra (któregokolwiek na przestrzeni życia). Myślę, że poświęcamy temu stanowczo za mało uwagi, wciąż tylko snując plany na przyszłość i skupiając się na tym, co jeszcze powinniśmy zmienić, udoskonalić. Zwyczajnie nie pamiętamy o tym, jak wiele oczekiwań wobec samych siebie zdołaliśmy już zaspokoić, przyjmując jak zwykle to, co dobre, jako pewnik.

Swoją drogą, poklepanie się po ramieniu nie musi wykluczać obmyślania postanowień. W końcu Alanis też rozważa zmiany (w zwrotkach) i wyraża wdzięczność (w refrenach) za jednym zamachem. Zatem każdemu, kto jednak nie może oprzeć się pokusie postanowienia sobie czegoś, polecam w.wym. kawałek, w którym artystka rzuca mnóstwo ciekawych pomysłów pod rozwagę. Oto kilka przykładów:

- "A gdyby tak zrezygnować z antybiotyków"
- "A gdyby tak przestać jeść, gdy już jest się pełnym"
- "A gdyby tak opłakiwać wszystko pojedynczo"
- "A gdyby tak nie zrównywać śmierci z końcem"

Thank U, Alanis Morissette.

Żeby mi tu jednak myśl przewodnia nie zeszła na drugi plan, pragnę spuentować moją własną sugestią:

A gdyby tak docenić to, czego już się dokonało?

wtorek, 5 stycznia 2016

Oto wypowiedź jednego z moich małych wielkich uczniów na wieść, że ma napisać jedno zdanie w języku angielskim o tym, co robił w 2007 roku: