poniedziałek, 19 października 2015

czwartek, 8 października 2015

Pospolita rzecz kapitalistyczna, czyli inwazja zachodu na wschód

Wild, wild west


Ostatnim przystankiem mojej dziecięcej tułaczki po dzikim zachodzie, opisanej szerzej w poście pt. "Niestabilnie, ale zajebiście, czyli historia mojego życia", był Akwizgran (niem. Aachen). Byłam wówczas po trzeciej zmianie kraju zamieszkania, czwartej zmianie szkoły i piątej przeprowadzce (nie licząc tych w obrębie jednego miasta), czyli nieco zmęczonym życiem dzieckiem w wieku wczesno-nastoletnim. Na lekcjach w szkole, oprócz nauki języków, najbardziej pasjonowało mnie patrzenie przez okno, co zresztą lubiłam kultywować jeszcze na studiach. Za nic w świecie nie chciałam należeć do kujonów-lamusów, więc wylatywanie z klasy za złe zachowanie postrzegałam jako swoistą nobilitację. Zresztą wolałam posiedzieć w spokoju na korytarzu zamiast słuchać nudnego bełkotu belfrów. Udawanie złego samopoczucia w celu wylądowania w tzw. pokoju sanitarnym też nie było mi obce. Swingowany ból głowy lub brzucha stawał się wtedy przepustką do fajniejszego świata, czyli pomieszczenia z obdartą leżanką i pobazgranymi przez uczniów ścianami. Do pokoju sanitarnego szło się zazwyczaj parami - w celach bezpieczeństwa. Zabierałam więc moją równie zbuntowaną psiapsiułę i wagarowałam sobie w najlepsze, nie dość, że zupełnie bezkarnie, to jeszcze w cudownie grunge'owych okolicznościach przyrody.

Jako że zawsze starałam się trzymać siebie samą w ryzach i przy całej mojej potrzebie bycia cool raczej nie traciłam zdrowego rozsądku, większość czasu szkolnego spędzałam jednak na lekcjach, choć tam z kolei ważniejsze od uważania było dla mnie plotkowanie, czytanie Bravo, prowadzenie korespondencji pod ławką czy też płodzenie listów do i od wyimaginowanych amantów. (Dziś oczywiście żałuję, że przez moją niesubordynację tak mało wyniosłam z zajęć).  Choć wizja pt. "gdy dorosnę, chcę zostać utracjuszką" wydawała mi się niezwykle kusząca, coś mnie zawsze powstrzymywało przed tak zwanym stoczeniem się. Wielokrotnie fantazjowałam o życiorysie wykolejeńca, ale coś mi mówiło, że nie tędy droga. Gdy pierwszy raz zaciągnęłam się dymem z papierosa, myślałam, że umrę i tylko położyłam kiepa na widoku, żeby zwrócić na siebie uwagę. Kiedy w przypływie nastoletniej histerii postanowiłam się pociąć, wzięłam tępe nożyczki i porysowałam sobie skórę na wierzchu ręki, tak aby przypadkiem za bardzo nie bolało. Zadrapania oczywiście postanowiłam eksponować. A ucieczki z domu kończyły się tym, że albo siedziałam na klatce schodowej u sąsiadów z osiedla, w samochodzie zaparkowanym przed domem albo - jeśli mnie już poważnie poniosło - u koleżanki po drugiej stronie miasta. Taka ze mnie była twardzielka.

Nie wiem, co powodowało, że nigdy ostatecznie nie uległam czarowi prawdziwej rebelii. Może zwykły strach, a może podświadome poczucie obowiązku wobec mojej mamy, samotnie wychowującej dwójkę dzieci. Dziś myślę sobie, że i jedno i drugie. W gruncie rzeczy nie chciałam sprawiać problemów. Jeśli już, to raczej wzbudzić zainteresowanie moją osobą. Zwykle uczyłam i zachowywałam się na tyle dobrze, żeby mama nie musiała lądować na dywaniku u dyrektora. Pewnego razu co prawda wylądowała zaraz po mnie na posterunku policji, kiedy to odkryłam uroki brania sobie rzeczy ze sklepów za darmo, ale był to jednorazowy wybryk, po którym dostałam zresztą odpowiednią nauczkę w postaci nudnych spotkań z równie pomysłowymi rówieśnikami. A nudy nie znoszę.

źródło: www.facebook.com/marrafri

Niezależnie od moich ciągot do bycia "fajną", podskórnie czułam, że coś jest nie tak, kiedy moje nastoletnie koleżanki licytują się, ilu miały chłopaków, i kiedy moi nastoletni koledzy palą zioło w szkolnych toaletach. Oczywiście koniecznie chciałam z kimś chodzić, a najlepiej szybko z kilkoma pod rząd albo nawet na raz, by móc brać udział w tym plotkarskim wyścigu. A gdy dostałam od kolegi liścia konopi miesiącami pieczołowicie go przechowywałam, by następnie w towarzystwie koleżanki, która miała o paleniu marihuany równie nikłe pojęcie, co ja, skruszyć go z namaszczeniem, wsadzić do zrolowanej bibułki i dziwić się, co poszło nie tak. Miałam wtedy jakieś 13 lat. Chodziłam w jednokolorowych bluzach z kapturem marki Fruit of the Loom, plecaku marki Eastpak i skejtoskich butach marki Buffalo, za dużych o dwa numery, bo takie akurat były w przecenie. Tego wymagała ode mnie ówczesna moda, obowiązująca wszystkich, którzy nie chcieli być wytykani palcami. Tak to przynajmniej odczuwałam. Pamiętam jak śmiali się ze mnie, kiedy wkładałam stare dzwony mojej mamy, które uwielbiałam, i jak każdy, kto odstawał od normy, był wykpiwany i ośmieszany. Prawdę powiedziawszy, w mojej hiphopowej odsłonie wcale nie czułam się bardziej pewna siebie, ponieważ wciąż ciążyła nade mną niedoskonałość mojej wciąż niedostatecznie kozackiej stylówy. Zbawieniem były wtedy.... wakacje w Polsce.


Mild, mild east


Polska lat 90. XX wieku - to była moja kraina łagodności, moja oaza spokoju, moja ziemia obiecana. Co roku odwiedzałam tu moich prawdziwych przyjaciół, którzy nie mówili, że mam grubą dupę, tylko dlatego, że nie byłam anorektyczką i nie nabijali się z podróby, którą miałam na sobie. Co więcej, wszyscy mieli podróby i to było ok! W Polsce było po prostu normalnie. Dlatego w końcu w jakimś 1997, jakoś w okolicy moich 14. urodzin, uznałam, że chcę wracać do kraju, w którym się urodziłam, choć "wracać" to może nienajlepsze słowo, biorąc pod uwagę, że mieszkałam w Polsce jedynie przez kilka pierwszych miesięcy mojego życia. Mama była zachwycona, jako że wielokrotnie próbowała mnie wcześniej przekonać o słuszności tego pomysłu - bezskutecznie. I tak oto latem 1998 r. zamieszkałam w Polsce, w której żyję do dziś, choć może powinnam napisać: w której udało mi się przeżyć do dziś.

Z przykrością stwierdzam, że uciekłam z zachodu na wschód jak z deszczu pod rynnę. Wszak zachód mnie przechytrzył i postanowił razem ze mną ruszyć na podbój wschodu. Tadam! Teraz i u nas panuje żałosny kult zajebistości, doprowadzony miejscami do granic absurdu. Niewiele zostało w tym kraju z magii dawnych lat. Pomijając fajną mapę kulturalną, aktualna Rzeczpospolita to po prostu rzecz pospolita. Rzecz pospolita magii pozbyta. Przykro mi to pisać, ale nie da się ukryć, że kapitalizm oraz idący za nim konsumpcjonizm przewrócił ludziom - jak to się dzisiaj mówi - w dupach. Grunt to się nachapać i pokazać tam, gdzie trzeba, a następnie przypieczętować to słit focią z rąsi. Królują lans, bans i cięte riposty. Dzieci bawią się w dorosłość i nikogo już nie dziwią młodociane galerianki oraz nieletni gadżeciarze. Rozwody i łan-najt-stendy zyskały status oczywistej oczywistości. Kwitnie hedonizm i kipi egoizm. Chyba nigdy wcześniej z tylu rzeczy nie robiono sobie beki. Tymczasem nader często miewam wrażenie, że my wszyscy razem jako współczesne polskie społeczeństwo zasługujemy na jedną wielką mega głośną bekę prosto w naszą czerwono-białą twarz, bo zachowujemy się jak dziecko ze wsi, które po raz pierwszy na oczy ujrzało Makdonalda i ma ochotę nażreć się frytek tudzież burgerów do utraty przytomności. Jeszcze trochę i puścimy wielkiego, kolorowego pawia, którym sami się udławimy jak Św. P. Jimi Hendrix, którego nie planowałam wcale w to mieszać, ale jakoś tak mi się nasunął. Dobrze wiem, że nadal mamy w naszych szeregach wartościowych ludzi, ale czasem nachodzi mnie paranoja, że niebawem trzeba będzie ich ze świecą szukać w tym zalewie głównego (czyt. gównianego) nurtu (czyt. ścieku).

Być może brzmię teraz jak zgorzkniała stara baba, ale nie do takiej Polski wracałam i doprawdy czuję się oszukana. Jednocześnie staram się zrozumieć, skąd bierze się u nas to rosnące zapatrzenie w siebie i łapczywe karmienie swoich najpłytszych zachcianek, które w sposób szczególnie przykry manifestuje się w związkach międzyludzkich, w tym przede wszystkim damsko-męskich  (co opisałam szerzej w poście pt. "Pokolenie Ego", do którego niniejszym odsyłam). Staram się spojrzeć na nas wszystkich łaskawym okiem, ale nie zawsze mi wychodzi. Mam nadzieję, że niebawem - wracając do metafory dziecka i Makdonalda - przeje nam się pseudo-postępowa papka, odbekniemy solidnie i zaczniemy się skupiać na prawdziwie odżywczej strawie. Kiedyś chyba w końcu powinna nam przejść ta niezdrowa, zdająca się trwać bez końca, podjarka transformacją systemową, nie?