piątek, 25 września 2015

Pokolenie Ego

Coraz częściej widzę memy i artykuły, mówiące o tym, jak to należy za wszelką cenę robić swoje, iść zawsze i wszędzie własną drogą, z absolutną determinacją spełniać swoje marzenia, na nikogo się nie oglądać, być w stu procentach sobą i żądać od otoczenia pełnej akceptacji. Myślę sobie wtedy: Serio?! Rozumiem oczywiście zamysł tego przesłania, mającego dopingować tych, którym przydałoby się trochę tzw. zdrowego egoizmu, niemniej niesie ono, w moim odczuciu, niezwykle gorzki, wręcz toksyczny posmak, biorąc pod uwagę, że ludzi niezdrowo egoistycznych wydaje się być znacznie więcej.

Nasuwa się więc cała lawina pytań: Czy w naszych czasach podżeganie do egocentryzmu, nawet tego "zdrowego", naprawdę jest potrzebne i, co więcej, pożyteczne? Czy trafiwszy na niewłaściwy grunt, nie jest ono wręcz niebezpieczne? Czy w dobie wszechobecnego samolubstwa, zgrabnie ukrytego pod płaszczykiem samorealizacji, nie powinno się raczej nakłaniać do harmonijnego współistnienia z innymi istotami, aniżeli w nieskończoność podsycać atmosferę dogadzania sobie? Co z szacunkiem dla innych, bez których przecież nie jesteśmy w stanie funkcjonować? Co z potrzebą posiadania dobrego serca? Czy to naprawdę jest już tak strasznie niemodne, że aż obciachowe? Czy lansowanie bezkompromisowego indywidualizmu nie oddala nas tylko niepotrzebnie od siebie nawzajem?

Co i rusz nachodzi mnie poczucie, i chyba nie tylko mnie, że żyjemy w społeczeństwie upośledzonym emocjonalnie, znieczulonym, niezdolnym do tworzenia, a co dopiero podtrzymywania dobrych relacji. Nie mogę nie zgodzić się z tym, że należy dbać o swoje potrzeby, ale czy to aby na pewno powinna być wartość nadrzędna w życiu człowieka? Powtarzam tudzież podkreślam: Rozumiem, że być może wciąż jeszcze jest zapotrzebowanie na przekaz pt. "bądź pępkiem swojego świata", jako że zapewne wciąż jeszcze istnieją gdzieś pochowani po kątach, żyjący w czyimś cieniu ludzie, którym jest on potrzebny. Tym niemniej upatruję w nim pewne zagrożenie dla kondycji związków międzyludzkich. Nie ulega chyba wątpliwości, że indywiduów skupionych na sobie nie brakuje, a promowanie stawiania siebie w centrum swoich zainteresowań daje im niejako przyzwolenie na przedmiotowe traktowanie innych (w najlepszym razie obojętność na nich). Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież inwestowanie w siebie owocuje lepszymi kontaktami społecznymi, bo człowiek odpowiednio doinwestowany, to człowiek zadowolony, a zatem milszy w obyciu. Jednak śmiem twierdzić, że tylko znikomy odsetek społeczeństwa troszczy się o siebie w trosce o innych. Innymi słowy, obawiam się, że pod pretekstem samospełnienia łatwo zdewaluować drugiego człowieka do rangi narzędzia, służącego jedynie do osiągnięcia własnych celów, przy czym - umówmy się - uszczęśliwianie kogokolwiek innego niż siebie samego jest raczej celem mocno niszowym. Oczywiście zdarza się, że chcemy uszczęśliwić kogoś celem uszczęśliwienia samych siebie (yeah! dwa w jednym!), ale niechaj no tylko sprawienie komuś przyjemności lub zwykłe wyjście komuś na przeciw okaże się pociągać za sobą jakieś wyrzeczenia, zrodzi konieczność nagięcia się... zaczynają się schody. Przecież trzeba siebie chronić, dbać o swoje interesy, inaczej można zostać wykorzystanym, albo - nie daj Boże - korona z głowa spadnie. Bezinteresowność to działka frajerów, za darmo nie ma nic, a pomoc to ewentualnie w nagłych wypadkach i to też nie zawsze.

A propos pomocy (a może raczej niedźwiedziej przysługi?), weźmy taką wizytę u psychologa: psycholog chętnie tłumaczy pacjentowi, że może i postępujemy czasem niewłaściwie, ale w sumie to powinniśmy siebie zrozumieć i zaakceptować, co pacjent chętnie łyka, rozgrzeszając się ze wszystkich swoich błędów. W gruncie rzeczy to taka współczesna spowiedź. Wiem, bo byłam tam. Na szczęście niepozbawiona samodzielnego myślenia. Nie mówię, że należy się samobiczować za to, co zrobiło się źle, ale mam wrażenie, że ludzkość głównie lawiruje między dwoma skrajnościami - przesadną samokrytyką oraz kompletnym brakiem autorefleksji, przy czym ze skrajności w skrajność popada nierzadko jedna i ta sama osoba, która, zmęczona samokrytycyzmem, ochoczo przyswaja (bez zrozumienia) zachętę do pełnej samoakceptacji. Nikt jednak nie ma kontroli nad tym, jak dana osoba sobie zinterpretuje to pojęcie, jak sobie je nagnie, oczywiście stosownie do swoich potrzeb. Podejrzewam, że ludzi, którzy podchodzą do konceptu samoakceptacji mądrze, jest naprawdę niewielu, a linia między (źle pojętą) samoakceptacją i brakiem konstruktywnej autorefleksji, wiodącej do narcyzmu, jest naprawdę cienka. Przecież dużo wygodniej jest chłonąć pocieszające nas rady i hasła, zamiast przyjrzeć się im krytycznym (czyt. zdroworozsądkowym) okiem, podobnie jak łatwiej jest zmówić kilka zdrowasiek zamiast szczerze żałować za grzechy. Prościej jest oczekiwać, żeby wszyscy akceptowali nas takimi, jacy jesteśmy, ze wszystkimi naszymi wadami, zamiast nad tymi wadami pracować. Tylko czy na tym polega dogadywanie się? Bo przecież musimy się ze sobą dogadywać, zważywszy na fakt, że człowiek z natury nie jest samowystarczalny. Dlatego śmieszą mnie teksty typu Jak ci coś nie odpowiada we mnie, to spadaj - czy to nie jest poziom przedszkolaka? Może warto w zamian rozważyć taki wariant: Jak ci coś nie odpowiada we mnie, to może przyjrzę się temu i spróbuję coś z tym zrobić, jako że twoje dobre samopoczucie jest dla mnie ważne (oczywiście pod warunkiem, że to, co mi próbujesz przekazać, nie jest bezzasadne*). 

*Uwaga: Właściwa ocena sytuacji wymaga umiejętności uczciwej samooceny, zdolności odróżniania dobra od zła oraz poszanowania powszechnie przyjętych norm regulujących stosunki interpersonalne

źródło: www.jawnville.com
Dawanie sobie laby moralnej, fiksowanie się na sobie i swoich potrzebach - to zjawiska, które otaczają mnie na co dzień, i których tak strasznie bardzo nie mogę zrozumieć. Z przerażeniem patrzę na moje pokolenie, które chce mieć minimum zobowiązań i maksimum przyjemności, które z pokolenia Lego przeistoczyło się w pokolenie Ego. Gdzie podziało się to L jak "Love"? - że tak zapytam górnolotnie. Czy już na dobre oduczyliśmy się kochać? Czy umiemy już tylko kochać przede wszystkim samych siebie? Z pełną premedytacją używam pierwszej osoby liczby mnogiej, bo jest to pytanie, które każdy powinien sobie zadać, również ja, mimo że lubię myśleć o sobie jako osobie (śmieszne, nie?), która widzi coś więcej niż tylko czubek własnego nosa. Bardzo mnie zasmuca, że wielu młodych ludzi, do których stety-czy-niestety zaliczyć muszę również grupę 30+, zachowuje się, jakby dbanie o drugą osobę było tylko przykrym obowiązkiem. Dotyczy to relacji formalnych, zawodowych, przyjacielskich, rodzinnych, no i oczywiście - last but not least - także damsko-męskich, że tak pozwolę sobie po cichu na paluszkach wejść na ten jakże ważki grunt. Jak to powiedziała ostatnio pewna bohaterka w pewnym filmie: "Kiedyś ludzie spojrzeli na siebie, po czym spędzali ze sobą resztę życia". No właśnie, teraz wystarczy, aby spojrzeli na siebie, by zaraz potem iść ze sobą do łóżka, a następnie o sobie zapomnieć. I co? Sorry, taki mamy klimat? No to sorry, ale ja nie chcę żyć w takim klimacie! Podobnie jak prof. Farnsworth z Futuramy, w ogóle nie chcę już dłużej żyć na tej planecie, kiedy po raz kolejny dostaję wiadomość typu "Interesuje mnie tylko czysty seks, nic poza tym. Reflektujesz?". Albo kiedy nie zostaję uwzględniona w (raczej wątpliwym) przepisie na szczęście człowieka najbliższego memu sercu, gdyż okazuję się, że stanowię tylko zbędny balast na pokładzie jego prywatnej łodzi z wielkim napisem Hej przygodo! Wiatr w żaglach - nie przeszkadzać.


Kultowa wypowiedź prof. Farnswortha, wyrażająca niebagatelne rozczarowanie

Naprawdę przykro jest patrzeć na świat, który coraz bardziej składa się z emocjonalnie odseparowanych od siebie nawzajem jednostek i niezależnie od tego, jak wiele razy zostałam zraniona, i jak wiele razy sama kogoś zraniłam, nadal wierzę, że inny porządek rzeczy jest możliwy, a na dodatek jedyny słuszny. Wierzę, że prawdziwa wolność i samorealizacja rodzi się (paradoksalnie) w bliskości z drugą osobą, a szczęście jest tylko wtedy prawdziwe, gdy możemy się nim podzielić. Piszę to jako osoba, która nie jest samotna, kiedy jest sama, bo świetnie się odnajduje w swoim własnym towarzystwie. I choć dobrze mi samej ze sobą, wiem, że potrzebuję innych ludzi, a oni mnie, i to nie tylko jako środka do osobistego, małego-wielkiego celu, ale zwyczajnie po to, żeby pobyć RAZEM, poprzeżywać WSPÓLNIE wzloty i upadki, czegoś się od SIEBIE NAWZAJEM nauczyć. I to jest piękne. Udawanie, że jest inaczej daje tylko ILUZJĘ wolności i szczęścia, a do tego prostą receptę na szerzącą się niczym epidemia depresję, która jakimś dziwnym trafem mimo sybaryckich trendów nie ustępuje, a wręcz się nasila.

***

Kiedy już napisałam te słowa i sięgnęłam po moją obecną lekturę-do-poduszki "Dochodząc do TAK ze sobą" Williama Ury'ego, przeczytałam to:

źródło: www.mentalfloss.com
"Albert Einstein napisał kiedyś, że: "Istota ludzka jest częścią całości zwanej przez nas 'Wszechświatem', częścią ograniczoną czasem i przestrzenią. Człowiek doświadcza samego siebie, swoich myśli i uczuć jako czegoś oddzielonego od reszty i jest to rodzaj złudzenia optycznego jego świadomości (...)"  
(...) Wcale nie jesteśmy rozdzieleni, co zauważył Einstein. Jesteśmy raczej nierozerwalnie wpleceni w większą sieć składającą się z innych ludzi i żywych istot. Wszyscy jesteśmy związani w jedną całość biologiczną, ekonomiczną, społeczną i kulturową."

Także... tEGO. Amen. 

niedziela, 6 września 2015

Achtung, Weltschmerz!

"Weltschmerz (niem. ból świata[1]) – zespół nastrojów i emocji typu: depresja, smutek, apatia, melancholia wynikających z myśli o niedoskonałości świata, a właściwie ze zderzenia chęci działania i niemożności jego realizacji oraz dysonansu pomiędzy wrażliwością bohatera a jego otoczeniem; romantyczny, sentymentalny pesymizm. Choć niekiedy uważa się, że pojęcie to pochodzi z utworu Cierpienia młodego Wertera, napisanego przez prekursora niemieckiego romantyzmu Johana Wolfganga Goethego, właściwym jego twórcą jest inny preromantyk niemiecki Jean Paul (Johann Paul Friedrich Richter)." / źródło: Wikipedia
1. Władysław Kopaliński: Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych

Być jak młody Werter


Nigdy nie byłam w stanie przejąć się zanadto ocenami. Prawdopodobnie dlatego, że szczęśliwym trafem nigdy nie oczekiwano ode mnie, abym przynosiła do domu same piątki. Kiedy zdarzyło mi się dostać dwóję lub jedynkę, mama zwykle pocieszała mnie, mówiąc, że to nic takiego. Niemniej w liceum za punkt honoru postawiłam sobie dostać ocenę bardzo dobrą ze sprawdzianu na temat tak bliskiej mi wtedy epoki romantyzmu. Pamiętam moją ekscytację, gdy po raz pierwszy otworzyłam „Cierpienia młodego Wertera” Goethego, jakby to było wczoraj. To zdecydowanie nie przypadek, że na wczesnym etapie mojej działalności z zespołem Sen Zu, przyjaciel zespołu określił naszą muzykę jako „Stajlisz & Romantik”, skądinąd wyręczając nas tym samym w wymyśleniu tytułu dla naszej, wydanej kilka lat później, debiutanckiej płyty. Widzę to wszystko bardzo wyraźnie, kiedy tak teraz jadę pociągiem, mającym mnie niestety wywieźć z Rugii – malowniczej wyspy na północy Niemiec, której piękne skały kredowe zostały uwiecznione na płótnie przez słynnego niemieckiego malarza romantycznego, Caspara Davida Friedricha. 

"Skały kredowe na Rugii"  Caspar David Friedrich / źródło: Wikipedia

Są takie dni, a dzisiejszy jest jednym z nich, kiedy ogarnia mnie pewien osobliwy rodzaj współczucia dla całego świata – dla każdego człowieka z osobna i wszystkich ludzi razem wziętych. O kim bym nie pomyślała, czegoś tej osobie współczuję. Żal mi głupich za to, że są głupi, złych za to, że są źli i żal mi tych, którzy przez nich cierpią. Temu współczuję, że jest uparty, tamtemu, że zakompleksiony, tej, że jest nadgorliwa, tamtej że nerwowa, jeszcze innej, że naiwna. Pomijam już jednostki poważnie poszkodowane. Żal mi całej ludzkości, która jawi mi się jako jedna wielka zbieranina niewolników własnych charakterów, wad i ograniczeń, tak strasznie niedoskonałych życiorysów, przenikających się i oddziałujących na siebie nawzajem. Oczywiście współczuję również sobie, między innymi tego współczucia, które czuję – tego obezwładniającego uczucia, które doprawdy nie należy do najprostszych, gdyż, oprócz napawającego smutkiem poczucia bezradności i niemocy, niesie ze sobą również dziwnie słodko-gorzkie i ciężkie zarówno do zdefiniowania, jak i opanowania, a przez to jeszcze bardziej przytłaczające, rozrzewnienie. I tak siedzę w tym pociągu, kolejnym, bo muszę się co i rusz przesiadać, i myślę sobie, wzruszona własnym wzruszeniem, a do tego rozmiękczona drugim dniem okresu i deszczowej pogody, jaka to szkoda, że nastał kres wakacji, i jak rozczulająco ojciec machał mi na pożegnanie, a następnie o tym, jak głupio postąpili moi, rozwiedzeni już od wielu lat, rodzice, jak głupio postępowaliśmy mój były i ja, jak głupio postępowali wszyscy nasi przodkowie i jak głupio postępować będą wszyscy nasi potomkowie, jak głupio postępowali, postępują i postępować będą nasi krewni, przyjaciele, znajomi, wrogowie oraz wszyscy możni i niemożni tego głupiego świata. Marność nad marnościami i wszystko marność. Na dodatek wielkimi krokami do historii przechodzi kolejne lato. Tym bardziej współczuję nam wszystkim, a nawet drzewom, które niedługo stracą swoje liście i będą stać takie gołe, obnażone. Moje rozbicie sięga zenitu, niemniej cierpliwie pozwalam na to, aby przepłynęły przeze mnie w swoim własnym tempie wszystkie moje wielokierunkowe smuteczki. W mojej głowie rozbrzmiewa "S S S Summertime Sadness" i choć przecież lubię Warszawę, do której właśnie zmierzam, a tam, skąd wracam, i tak od wczoraj leje jak z cebra i nie ma co robić, to chyba jednak uronię sobie jeszcze bezkarnie kilka łez nad końcem urlopu.

Glowe, Rugia, 05.09. 2015 / fot. Jan Pytliński


Swojska nutka dekadencji


Uff! Trzecia przesiadka zaliczona. Cześć, Polsko! Trochę tu brzydko na tym szczecińskim dworcu, ale przynajmniej świeci słońce i mam internet i nie chce mi się już tak bardzo płakać. Wnet pociąg – już ostatni, bo ten, który ma mnie zawieźć bezpośrednio do Warszawy – rusza, a jeden z moich współpasażerów zaczyna rozmowę telefoniczną: "Widziałem się z nią, wciąż pije. Wczoraj piła, dziś od rana też pije. Precelki, serek przyniosłem, ale ona tylko piwo, piwo, piwo - bez zagrychy". No, także... Cześć, Polsko!

W Warszawie niestety znowu deszcz. Mimowolnie przypominam sobie, jak kilka dni temu, chyba pierwszy raz w dorosłym życiu, a może w ogóle po raz pierwszy, z własnej nieprzymuszonej woli, pod wpływem emocji chwili, bez kurtuazji, wynikającej z sytuacji typu powitanie-pożegnanie, zupełnie spontanicznie przytuliłam się do taty. Jednocześnie na chodniku mijam nieżywego gołębia, który leży na boku i wygląda, jakby sobie smacznie spał. Profil jego główki zdobi przymknięta z anielskim spokojem powieka, a bok tułowia – przylegające do niego, bezpowrotnie unieruchomione skrzydło. Tego już za wiele. Czuję, jak po raz n-ty tego dnia wilgotnieją mi oczy, przynajmniej spójnie z pogodą. Ewidentnie idzie jesień.