środa, 26 sierpnia 2015

Wakacyjna Dziecinada

Siedzę sobie aktualnie na Rugii, nadbałtyckiej wyspie na północy Niemiec, gdzie również byłam latem zeszłego roku. Obczaiwszy już nieco znajome okoliczności przyrody, przypomniałam sobie pewną scenkę, która rozegrała się dokładnie rok temu na Zamku Myśliwskim Granitz, kiedy to robiąc fotę poniższemu jelonkowi, usłyszałam poniższe słowa:

niedziela, 23 sierpnia 2015

Siedzę robię bloga

Blo, blo, blo


Obiektywnie patrząc, po około trzech miesiącach prowadzenia bloga jest chyba jeszcze ciut za wcześnie na podsumowania, ale jako że blog na szczęście z definicji jest subiektywny, uznałam, że spokojnie mogę pokusić się o upublicznienie moich refleksji jako blogerki po okresie próbnym. A propos okresu: To zupełnie jak w ciąży (ponoć) - pierwszy trymestr przetrwany, wolno się chwalić i dzielić wrażeniami. Oprócz tego, że "jestem w czwartym miesiącu, hurra!" mam też kilka mniej euforycznych przemyśleń. Pomijając ogrom upierdliwych problemów technicznych, które w połączeniu z moim perfekcjonizmem o mały włos nie doprowadziły mnie do obłędu, to bardzo nie podobają mi się same określenia bloggingblogowanieblogerblogerka, itp. To taka szufladka, niefortunna, jak większość szufladek, odstręczająca mnie swoimi powszechnymi konotacjami, takimi jak celebryctwo, lans, powierzchowność, grafomania. Ciężko mi się z tym identyfikować. Nie mam ochoty zastanawiać się nad tym, jak coś napisać, żeby jak najwięcej ludzi to przeczytało, jak trafić do telewizji śniadaniowej i jak zrobić najśmieszniejszego mema na świecie. Ja po prostu mam bloga, bo lubię pisać i nie chcę pisać do... szufladki. Oczywiście fajnie byłoby móc z tego żyć i nie musieć wciskać pisania w luki czasowe, powstałe między różnymi innymi zajęciami, mającymi zwykle na celu tzw. wiązanie końca z końcem, ale jak się nie uda, to też spoko. Nie mam jakiegoś szczególnego parcia na sukces, wręcz uważam, że on wypacza i nie jest dla ludzi, czego zresztą dowodzi szereg znanych biografii. Jeśli to sprawia, że nigdy nie będę pełnowartościową blogerką, to cóż, biorę to na klatę. 

Próba samookreślenia - czas start!


Niedawno widziałam się z moją przyjaciółką i matką tego bloga, Kają, o której napisałam już to i owo i której postać prawdopodobnie nigdy nie przestanie przewijać się przez moje wpisy. "O czym i dla kogo chcesz właściwie pisać?", zapytała mnie znienacka, dając mi do zrozumienia, że powinnam sobie uświadomić, jaki właściwie mam target, i utwierdzając mnie w niepokojącym przeczuciu, że nigdy przed tym tematem nie ucieknę. Ech, ten target - kolejne słowo, którego nie lubię i którego już od początku mojej działalności jako wokalistka unikam jak ognia. Zawsze męczyło mnie określanie mojej grupy odbiorców. Przecież (szczera) twórczość to nie biznes! W chwili tworzenia nie zakładam, kto ma mnie słuchać albo czytać, bo tworzę z potrzeby serca. Kto chce, niech z tego korzysta, niezależnie od wieku, rasy, płci, itd.To też Kai powiedziałam i dodałam: "No po prostu chcę pisać o tym, co mnie porusza i nie ograniczać się przy tym do jakiejś określonej tematyki. Chciałabym, żeby było trochę filozoficznie, ale też trochę zabawnie..." ("Jezu, czy wszystko trzeba od razu nazywać po imieniu?", krzyczał w tym samym czasie mój głos wewnętrzny). "Bo ja to cię widzę jakoś tak w okolicach psychologii", odparła Kaja, pewnie innymi słowami, ale w tym duchu. Rzeczywiście tak się jakoś porobiło, że sporo w moim pisaniu psychologii, która mnie prywatnie bardzo interesuje, a odkrycie to zapoczątkowało podróż wgłąb mnie samej celem bliższego określenia mojej blogo-twórczości.

Brakujący element układanki


Mój własny obraz mnie jako osoby piszącej doprecyzował się po przeczytaniu książki pt. "Żyj wystarczająco dobrze", a raczej jej ostatniego rozdziału, czyli wywiadu z dr. hab. Bartłomiejem Dobroczyńskim. Wywiad ten najchętniej zacytowałabym przynajmniej w połowie, jako że pan dr. Dobroczyński uczynił dużo dobra udzielając go, jednak zamiast przepisywać jego genialne wypowiedzi, odsyłam do lektury, a teraz wyjaśnię, dlaczego mnie olśniła. Otóż, rozmowa zaczęła się od fascynacji dziecięcym sposobem widzenia świata, czyli tematu bardzo mi bliskiego, by płynnie zejść na tor, będący ostatnio na topie, a przez to wcześniej skutecznie przeze mnie ignorowany, jednak tym razem - jak się okazało - kluczowy dla mnie, bo kluczowy do zrozumienia istoty mojego bloga. Rzeczony tor to MINDFULNESS, czyli UWAŻNOŚĆ. I wtedy wszystko połączyło mi się w jedną zgrabną całość. Moje uwielbienie dla dzieci - mistrzów mindfulness - i ich postrzegania rzeczywistości, które ma u mnie w sercu i na blogu szczególne miejsce, moje oczarowanie codziennością, mój zachwyt nad tym, jak łatwo być szczęśliwym, moja potrzeba celebrowania pozornie błahych chwil... Mindfulness! To był ten kawałek puzzla, którego mi brakowało! Słowo to wielokrotnie obiło mi się o uszy i oczy, ale zawsze przechodziłam koło niego obojętnie, podobnie jak z premedytacją nie zauważam zjawisk typu Harry Potter, cross fit, czy białe trampki. Nie wiem, na czym polegają tak modne teraz kursy mindfulnessu, ani o czym dokładnie traktują książki, ukazujące się coraz częściej na ten temat, ale mam poczucie, graniczące z pewnością, że intuicyjnie rozumiem sedno tego pojęcia. Zdałam sobie sprawę, że wszystko, co piszę, sprowadza się właśnie do uważności. Bo czymże innym jest wyławianie drobnych temacików-perełek poutykanych w pozornie szarej tkaninie codzienności i oglądanie ich pod moim wewnętrznym mikroskopem, jak we wstępie sama określiłam moje pisanie? Przecież po obejrzeniu wspaniałego filmu pt. "Siła spokoju" ("Peaceful warrior", reż. Victor Salva) moim motto stała się wypowiedź o tym, że nie ma sytuacji, w której nic się nie dzieje, podobnie jak nie ma momentów zwyczajnych. Czym, jeśli nie tym, jest mindfulness?

źródło: www.mypixingo.com/creator/59993

Spotkałam się ostatnio z taką oto opinią: "Bierzesz temat absolutnie z dnia codziennego, takie zupełne "nic" i piszesz ciekawe refleksje na ten temat, które krążą po różnych orbitach i zahaczają o najróżniejsze inne wątki i tematy”. Nie chciałabym się chwalić (no może troszkę), ale przytaczam to zdanie dlatego, że znakomicie oddaje ono to, o co mi chodzi i jak chciałabym być postrzegana. Nigdy nie starałam się znaleźć zbiorczej łatki dla moich tekstów, dorabiać do nich przewodniej ideologii, celowo unikałam etykietowania ich, ale teraz... wyrażenie mindfulness nadało im wszystkim wspólny mianownik i pozwoliło mi się elegancko dookreślić, zostawiając mi jednocześnie szerokie pole manewru. Fajnie. 

Od przybytku głowa nie boli? Ta, yhm.


Nie byłabym sobą, gdybym, wiedziona moim wykształceniem i zamiłowaniem językoznawczym, nie poszła jeszcze o krok dalej i nie rozebrała wyrazu mindfulness na części pierwsze. Przecież w nim kryją się słowa mind (umysł) i full (pełny), a ja nieustająco czuję się przepełniona od środka wrażeniami, myślami, emocjami! Im więcej piszę, tym więcej zauważam i tym więcej przychodzi mi do głowy, co powoduje, ze już sama za sobą nie nadążam. Wygląda to mniej więcej tak:

żródło: https://www.facebook.com/natalia.nguyen.12

Ostatnio odnotowałam, że patrzę na mojego bloga jak na pokój, w którym chcę, żeby było przyjemnie mi i moim gościom, a na życie przez pryzmat tego, jak o nim napiszę. Ta konstatacja sprawiła, że przeszył mnie chłodny dreszcz zrozumienia. Poczułam na własnej skórze to, o czym się teraz ciągle trąbi, i co mnie, w moim dotychczasowym mniemaniu, nigdy nie dotyczyło - że świat staje się coraz bardziej wirtualny, że przenosimy real do wirtualu. I tak oto wdepnęłam w samiutki środeczek tej misternie skonstruowanej pułapki. Nie mogę się dłużej oszukiwać, że jest inaczej, bo w końcu jakiś czas temu, kiedy byłam jeszcze świeżo wkręcona w pisanie bloga, przyłapałam się na tym, że przez 48 godzin ani razu się nie umyłam (cała). Szkoda, że rachunek za wodę i tak przyszedł diabolicznie duży. I szkoda, że moja wkręta nie owocuje jednym wpisem dziennie, ale - przy dobrych wiatrach - jednym w tygodniu. W takich chwilach naprawdę mi się odechciewa. I wiesz co wówczas robię? Nic. Odpuszczam. Myślę sobie: Weź przestań gromadzić te wszystkie notatki, zapisywać kolejne kartki papieru i strony w Wordzie, tworzyć nowe dokumenty w telefonie, zakreślać coś, co ktoś napisał! Skup się na chwili bieżącej! Nie uwieczniaj jej tak panicznie! Po prostu bądź w niej! Przypominam sobie wtedy inną filmową inspirację - scenę z filmu "Życie świadome", która mówi o tym, że nieustające "wow" dzieje się tu i teraz, a do tego się rymuje.

"Życie świadome"/"Waking life", reż. Richard Linklater

Na zakończenie pragnę przytoczyć słowa pewnej niezwykle pozytywnej postaci, funkcjonującej publicznie pod pseudonimem DOBRY (www.dobry.co), które bardzo mi przyświecają: "Mam nadzieję, że żyjemy w dobie, która zmusza nas do rozszerzania świadomości na temat samych siebie, na temat siebie nawzajem, innych istot żywych i naszych żyć." Ja właśnie też mam taką nadzieję, dlatego w przyszłości na pewno nie zabraknie na moim blogu treści, nawiązujących do tej sentencji, a przynajmniej taki jest plan. Ledwo napisałam te słowa, a głowa moja przywołała fragment tekstu Goorala, którego niedawno przedstawiałam: "Mam plan! I się go trzymam!". Poniżej teledysk, pogodny i energetyczny, zgodnie zresztą z przekazem utworu, z którego pochodzi w.wym. wers. Gooral siedzi robi muzę, ja siedzę robię bloga, a Ty siedzisz robisz co? Ciekawa jestem w sumie.


sobota, 8 sierpnia 2015

Praskie opowieści

Jako że ostatni wpis poświęciłam życiu w Warszawie, pragnę nieco "przybliżyć kadr" i podzielić się moimi odczuciami na temat życia na warszawskiej Pradze, która wcale nie jest taka straszna, jak ją malują. Jak ją malują, to jest wręcz bardzo niestraszna! Gwoli dowodu kilka streetartowych widoczków z mojej kolekcji:


Wbrew pozorom i powszechnej opinii praski lajf to nie pieskie życie (ale fajnie, właśnie się zorientowałam, że anagram słowa "pieskie" to "kiepskie"). Mieszkałam na Kabatach, Powiślu, Mokotowie i Sadybie, ale dopiero na Pradze Północ poczułam się "u siebie". Ne pewno jest to po części spowodowane faktem, że wreszcie jestem "na swoim", ale to nie wszystko. Wciąż na nowo dochodzę do wniosku, że to właśnie tutaj toczy się prawdziwe życie. Często myślałam sobie i spotykałam się z opinią, że "ludzie są tu jacyś inni". Teraz już wiem dlaczego. Tu ludzie są po prostu tacy, jacy są, nie udają nikogo, nie próbują podskoczyć - jak to się mówi - wyżej dupy. Z ulgą stwierdzam, że to miejsce jakimś cudem uchowało się przed wielkomiejskim lansem i przywróciło mi wiarę w to, że zjawisko pt. więzi społeczne rzeczywiście występuje, i to nie tylko w kilkunastoosobowych osadach na krańcu świata.

Moja Praga, czyli Stara Praga, to takie miasteczko w mieście. Znam moich sąsiadów, z którymi rozmawiam, gdy ich spotykam, zamiast udawać, że ich nie widzę, znam sprzedawców i sprzedawczynie w sklepie jednym-drugim-trzecim, znam Pana Majsterklepkę, który ma zakład w bloku obok i Panią Fryzjerkę, która ma zakład dwa bloki dalej, znam mojego miłego, cichego Pana Listonosza i uwielbiam to poczucie przynależności to naszej małej, przytulnej enklawy życzliwości. Pardą, muszę jeszcze wyróżnić pana ze sklepu numer dwa (czyli nie obok domu, tylko na przeciwko), który zawsze w rozczulający sposób podczas kasowania moich produktów wymienia je wszystkie na głos, co leci mniej więcej tak: "serek raz, dwie bułeczki, pomidorki, mleczko..." - za każdym razem mnie tym ujmuje. No i nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć o jednym z moich sąsiadów, pewnym kulturalnym, starszym panu, który zawsze kłania mi się w pas, zwracając się do mnie zwykle per "Szanowna Pani". Drugi Pan Emeryt jest już nieco mniej kulturalny, bo zawsze chce mnie całować po rączkach i zdarzało mu się krzyczeć głośno na żonę po pijaku, ale za to, kiedy zdechł mu kot, przyszedł mi się wyżalić, przy czym popłakał się na klatce schodowej u mego progu. Jaki by nie był, nie można mu odmówić autentyczności. I taki właśnie jest cały ten światek dookoła mnie: autentyczny. Mogę wyjść na ulicę w dresie i bez makijażu i nie czuć się dziwnie i to jest piękne. Mijam cwaniaczków sprzedających tanie pety na przystanku i myślę sobie: oni nie silą się na nic, oni się siebie nie wstydzą, oni nie zamalowują panicznie swoich pryszczy i zmarszczek, nie wciskają desperacko fałdki tłuszczu za pasek, nie udają, że są kimś więcej, niż w rzeczywistości są. 

Tu na chodniku zatacza się pijany żulik, a tam na Saskiej Kępie w luksusowym mieszkaniu jakiś snob wciąga kolejną kreskę - jaka to różnica? Nie ma żadnej, bo obaj są równie godni pożałowania, z tym że drugi łudzi się, że jest lepszy od pierwszego, bo stać go na droższe używki. Nie mam nic do Saskiej Kępy, w końcu ona też leży na prawym brzegu Wisły, a do tego jest fajna i śliczna, ale tak tylko chciałam podkreślić, że wolę spotkać żula, który jest prawdziwy w swoim upodleniu, aniżeli narkomana z wyższych sfer, który przyodziewa swoją degrengoladę w strojne szaty, licząc na to, że nikt jej nie zauważy. Kiedyś przeczytałam takie zdanie: Richness allows you to be comfortably sad (Bogactwo pozwala być komfortowo smutnym) i na tym pragnę zakończyć ten wątek. A nie, chwileczkę! Przypomniała mi się genialna scenka, której byłam świadkiem, i która się idealnie tu wpisuje: Pewien lekko przybrudzony tudzież lekko zataczający się pan a la kloszard wychodzi z Bazaru Różyckiego w towarzystwie dwóch kumpli, w ręku trzyma muffina i rozpakowując go mówi na wpół do siebie, na wpół do swoich kompanów: "Co to, kurwa, jest!?". Teraz mogę zakończyć ten wątek.

No dobra, skoro już mowa o szemranych typach, to muszę opowiedzieć coś jeszcze. Raz spotkało mnie to, z czego słynie ta dzielnica, i czego wszyscy "lewobrzeżni" się tak obawiają. Pewnego razu idę sobie ulicą, a tu nagle podchodzi do mnie pijany, nieco poturbowany dres, łapie moją torebkę i mówi: "Oddawaj, napad!". "Jaki naaapad?", pytam odruchowo z niemal stoickim spokojem, a koleś na to, że "w biały dzień" (choć było ciemno) i przywołany do porządku przez swojego kolegę zrezygnowany znika za rogiem. Tak więc zaprawdę powiadam wam: Ta praska przestępczość to jakiś pic na wodę jest. W ząbek czesany.
No dobra, nie zawsze. Innego znów razu wracam z pracy, czekam na autobus, patrzę, a teren na tyłach przystanku zabezpieczony jest charakterystyczną taśmą. Biały van tarasuje widok. Mój wzrok wędruje w kierunku obrazu wyłaniającego się z prześwitu pod podwoziem. Na trawie za samochodem leży coś, co do złudzenia przypomina półnagiego, lekko zakrwawionego, kobiecego trupa. Nie powiem, zmroziło mnie konkretnie i poczułam na własnej (gęsiej) skórze, że Praga (choć właściwie był to już graniczący z nią Targówek) nie bez powodu nazywana jest warszawskim Bronxem.

http://www.sohofactory.pl/blog/magia-w-kapuscie
Na szczęście po tego typu zajściach zawsze mogę przywołać w pamięci kojące wspomnienie o cudownej przystani dobra pt. "Zając w kapuście", będącej malutkim, rodzinnym biznesikiem nieopodal mojego domu, gdzie jeszcze do niedawna można było zjeść pysznie, zdrowo, tanio i domowo przy przesympatycznej obsłudze, przeuroczym oldskulowo-babcinym wystroju i "Tańcu Eleny" Michała Lorenca, a przy okazji załapać się na darmowy kawałek ciasta. Kiedy po którymś ze spożytych tam przez mnie obiadów na odchodne wciśnięto mi do ręki gratisowy kawał świeżutkiego placka drożdżowego, na co wyraziłam swoje zdumienie, uzasadnienie brzmiało: "Świetnie Pani będzie wyglądała z ciastem na Pradze!".
Ostatnio "Zając" wydawał się jakiś podejrzanie nieczynny, więc przechodząc obok niego pewnego ciepłego, letniego wieczoru i widząc krzątających się w nim ludzi, zajrzałam do środka, aby zapytać o dalsze losy lokalu. Niestety ku memu rozczarowaniu okazało się, że knajpa już nie istnieje, za to właściciele nadal robią wypieki dla innej firmy. I tym sposobem załapałam się na pyszną, bezpłatną jagodziankę :)
No właśnie, a propos domowego ciasta: Życie w tej dzielnicy to jak powrót do smaków dzieciństwa. Tutaj czuć ducha tego, za czym skrycie tęsknimy. Dzisiejsza Praga to poświata dawnej Warszawy, czasów, kiedy ludzie żyli ze sobą, a nie obok siebie. Niby PRL był do kitu, ale jednak wielu wspomina go z pewnym słodko-gorzkim sentymentem. Może dlatego, że wtedy jeszcze ludzie trzymali się razem, zamiast ze sobą rywalizować i prześcigiwać się wzajemnie na torach szpaneriady. Przy okazji polecam muzeum PRL-u na ul Mińskiej 25, gdzie znajduje się m.in. ... walkman dziadka mojej uczennicy. Na którejś z moich językowych lekcji z nastolatkami, padło słowo "walkman", którego nikt z grupy nie kojarzył, aż w końcu olśniło jedną z osób: "Ach, chyba wiem, co to jest. Wydaje mi się, że mój dziadek miał walkmena i oddał go do muzeum Pragi, czy jakoś tak".

Czar PRL - muzeum życia minionej epoki
O mnogości rozrywek, jakie oferuje ta dzielnica, wspominać już nie będę, bo atrakcji jest naprawdę dużo. Samych knajp, w tym wiele bardzo pomysłowych, położonych nad Wisłą i nie tylko, jest w bród. Polecam szczególnie bar La Playa, między innymi ze względu na przylegający do niego park linowy, o którym już wspominałam w poprzednim poście pt. "Lato w wielkiej wsi, czyli warszawskie kolorowe dni". Fajnie jest też wybrać się z Praską Ferajną albo Skarbami Warszawy na spacer po różnych praskich zakamarkach. Prawobrzeżna Warszawa skrywa naprawdę wiele zaskakujących miejsc, na które samemu ciężko natrafić, a do tego podczas wycieczki zazwyczaj można dowiedzieć się sporo o ciekawej praskiej gwarze. Na zakończenie mogę więc tylko powtórzyć w ślad za Kapelą Praską: Rzuć bracie blagę* i chodź na Pragę!

*kłamstwo, fałsz, łgarstwo, oszustwo, blef