niedziela, 31 maja 2015

30+

Ten post to prezent ode mnie dla mnie z okazji moich urodzin, których w moim wieku się ponoć już nie obchodzi, bo nie ma się czym chwalić. Rzeczywiście liczba jakaś taka nijaka, byle jaka, mało epicka, trochę jakby za duża. Dlatego pośpieszyłam sobie na ratunek.

Swego czasu sporo naczytałam się o tym, jak to super jest być kobietą po trzydziestce i zawsze się zastanawiałam, co w tym jest takiego niesamowitego, i czy to aby nie jakaś ściema jest, taka żałosna próba samopocieszenia. Teraz już wiem, że NIE. Choć dla mnie to pewna abstrakcja, że mam powyżej 30 lat (no bo gdzie mój etat, kredyt i mąż?), to jednak moja metryka bezsprzecznie na to wskazuje, a ja… chyba nigdy nie czułam się tak wolna! (Hm, może właśnie dlatego, że nie mam etatu, kredytu i męża?) Nareszcie czuję - nie rozumiem, tylko czuję, a to poważna różnica - że nie muszę się nikomu (przy)podobać, że nie muszę nikomu nic udowadniać, że nie muszę być dla nikogo miła za wszelką cenę tylko po to, żeby "było miło". 

Nie boję się, że czymś, co zrobię, mogę niechcący sprawić przykrość komuś, kto i tak ma mnie najprawdopodobniej w dupie. Nie boję się chronić siebie i bronić swojego zdania, nawet, jeśli nie wspinam się przy tym na wyżyny mojej elokwencji. Nie boję się niedoskonałości, popełniania błędów, ani przeciętności. Nie boję się nie robić wrażenia ani na mężczyznach, ani na innych kobietach. Chcę robić wrażenie na sobie. Chcę być osobą, z którą sama chętnie będę się przyjaźnić i to dla siebie samej mam ochotę stawać się lepszą wersją siebie. Bo tylko ze sobą jestem nierozerwalnie połączona. Banalne? Może i tak, ale nie zawsze dociera. Wreszcie dotarło. 

„Bądź zmianą, którą chcesz ujrzeć w świecie” - rozumiem te słowa teraz w takiej pełni, w jakiej rozumie się tekst smutnej piosenki, gdy ma się doła. To najlepszy podarunek, jaki mogłam od życia otrzymać. Dziękuję. 

Być może liczba lat, które przeżyłam na tej planecie wygląda tak sobie - nie jest ani szczególnie ładna, ani okrągła, ani spektakularna - i ostatni raz w tej dekadzie mojego życia jej pierwsza cyfra będzie większa od drugiej, ale... jestem szczęśliwa. Więcej o tym jak to zrobiłam, już niebawem, a póki co… Happy Birthday to me, niech żyje moje wiecznie osiemnastoletnie ja i trzydzieści plus!

Last but not least: Jako że to pozornie trywialne odkrycie, o którym tutaj piszę, przynosi niezwykłą ulgę, życzę każdemu z osobna, czy 30+, czy 30-, żeby dane było mu jej doznać. Im wcześniej, tym lepiej. Wszystkiego najlepszego, świecie!

Post factum uznałam, że na sam koniec nie mogę nie wspomnieć o tym, iż jeszcze do niedawna zdarzało mi się stosunkowo regularnie czuć to, co czuje ta blondynka, moja od-dziś-już-nie-rówieśniczka, na poniższym filmiku, który zrobił furorę w sieci. Jeśli więc, nie daj Boże, miałeś / masz / będziesz mieć podobnie, a jest taka szansa, to wiedz, że to minie. Swoją drogą mając lat 29 czułam się podejrzanie często jak ta brunetka poniżej, co dowodzi tego, iż filmik jest naprawdę udany i trafiony. Z drugiej strony obecnie znowu coraz bliższe jest mi myślenie "29" aniżeli "31", co z kolei wskazuje na to, że życie to jedna wielka sinusoida i generalnie rzecz biorąc nie ma się czym przejmować. Można by się w tym miejscu oczywiście też pokusić o tezę, iż kobiety są po prostu trochę niezrównoważone. Nie bez powodu mówi się, że kobieta zmienną jest. Niemniej wolę myśleć, że to życie właśnie takie jest - zmienne i nierówne, a tym samym paradoksalnie zrównoważone. Tak czy inaczej, niezależnie od wszystkiego, clip jest naprawdę dowcipny i godny polecenia, co zresztą widać po samej liczbie odtworzeń. Jest duże prawdopodobieństwo, że już go znasz i wiesz, o czym mówię. Teoretycznie trzeba znać język angielski, by móc go docenić, choć jestem przekonana, że w praktyce przesłanie można zrozumieć doskonale w sposób intuicyjny. Jak większość filmów, długo- lub krótkometrażowych, tak i ten nie pokazuje (nie)stety, co jest dalej, ale od tego jestem ja i zapewniam Cię: dalej jest fajnie!


poniedziałek, 25 maja 2015

Perełka psychodeliczna

Obiecałam wyławiać temaciki-perełki poutykane skrzętnie w tkaninie codzienności. Pewną taką perełkę przywiedli mi dziś na pamięć hipisi amerykańskiego miasteczka Ashland, ukazani w filmie "Dzika droga" (polecam). Mowa o perełce psychodelicznej rodem z Kalifornii lat 60., którą polecił mi niegdyś pewien szalony, starszy pan fotograf z Anglii, mieszkający w Brugii. Nocowałam u Davida w ramach couchsurfingu, a było to przeżycie jedyne w swoim rodzaju. David miał w domu naprawdę spory syf. Składował w nim najdziwniejsze rupiecie z zamiarem sprzedania ich kiedyś na allegro, a do tego chwalił się sporządzonymi przez siebie aktami młodych, nagich dziewczyn, z którymi - jak twierdził - jeszcze na stare lata miewa romanse. Hitem jednak była kabina prysznicowa, wolno stojącą na wykładzinie pośrodku jednego z wielu pokoi, pełniących rolę magazynu dla wyżej wymienionych rupieci. Nie da się ukryć, że zderzenie wyjątkowo malowniczego belgijskiego miasteczka z chaosem panującym w lokum Davida było nie lada wyzwaniem dla zmysłów. A wszystko to okraszone rockiem psychodelicznym amerykańskiego zespołu, znanego tylko osobom wtajemniczonym, o krótkiej, lecz magicznie brzmiącej nazwie 'Love'. Jeśli więc, tak jak ja, lubisz dźwięki spod znaku The Doors i Jefferson Airplane, bądź też nuty folk-rockowe i/lub bitelso-podobne, wracające obecnie do łask, to usiądź wygodnie, zapnij pasy, odpal moją spóźnioną, muzyczną pocztówkę z wakacji i daj się przenieść wehikułem czasu jednocześnie do Brugii 2012 oraz Los Angeles 1967...

niedziela, 24 maja 2015

Uno! Żyć tu czasem trudno

Niedawno pewna osoba przypomniała mi o utworze, który jakiś czas temu zarejestrowałam z moim zespołem w ramach debiutanckiej płyty. W kontekście wyborów, nabiera on może nie to, że nowego, ale zdecydowanie szerszego znaczenia. A może właśnie bardziej precyzyjnego?




Miałam jednak unikać tematów głośnych, więc zgodnie z obietnicą, a także koncepcją ciszy wyborczej, na temat wyborów rozwodzić się nie będę. Niech muzyka i tekst, jaki do niej powstał, przemówią same za siebie. Nigdy nie emocjonowałam się polityką i nie chciałam jej przemycać do swojej twórczości. Uważałam, że powinna ona pozostać apolityczna, tak jak i ja sama. Co ciekawe, dziś zwrócono mi uwagę na to, że z łatwością można doszukać się treści politycznych w tym, co (współ)stworzyłam. Z zaskoczeniem muszę powiedzieć, że wcale mnie to nie martwi. Fascynuje mnie, jak różnie można odczytać jeden tekst, i jak autor niekiedy sam dopiero po czasie dowiaduje się, co właściwie miał na myśli. Nie straszne mi też już konotacje polityczne. Kto nie był jeszcze na wyborach, niech biegnie.


sobota, 23 maja 2015

Dziecinada(ją)

Uwaga, niniejszym rozpoczynam cykl dziecięcych wypowiedzi, które mnie rozbrajają. Jako że to dzieci, z którymi od czasu do czasu mam przyjemność pracować, nadają tutaj ton, cykl będzie nosić tytuł "Dziecinada". Wszystkie teksty to autentyki. Na pierwszy ogień idzie świeżutka, okolicznościowa petarda.


środa, 20 maja 2015

Wielki Wybuch

Kaję już poznaliście. To ta z pierwszego odcinka. To ona namówiła mnie na tego bloga. Ba, to ona go założyła! Ale nie o tym chciałam. O tym już było. Chcę o tym, że Kai należy się hołd. Nie tylko dlatego, że zmusiła mnie do rozwijania mojej pasji, ale także dlatego, że… a zresztą, od początku.

Kaja mieszka w Turcji. To „Konstantynopolitańczykowianeczka z Lechistanu. Czyli po prostu mieszkanka Stambułu z Polski” jak głosi jej blog HALO Turcja, który oczywiście polecam z całego serca, bo jakby inaczej. To ona była pierwsza. Nie, to, że jest Polką mieszkającą w Turcji, to jeszcze nie powód do hołdu, choć niewątpliwie przeprowadzka do kraju tak innego od naszego wymaga nie lada odwagi.

źródło: www.filmweb.pl
1 maja wybrałam się do Kai w odwiedziny. Do Stambułu ciągnęło mnie odkąd w 2005 r. obejrzałam film „Życie jest muzyką” zrealizowany właśnie tam. „Obejrzałam” to duże słowo, bo raczej byłam w kinie, aniżeli na filmie, jak to się mówi (a przynajmniej kiedyś mówiło). Niemniej to, co do mnie wówczas dotarło poprzez woalkę utkaną z pseudo-miłości w przerwach pomiędzy młodzieńczymi pocałunkami, sprawiło, że bardzo zapragnęłam zobaczyć to miasto kiedyś na własne oczy. Tym większa była moja radość, kiedy okazało się, że Kaja, nie dość, że znalazła miłość swojego życia (zdecydowanie nie pseudo), to wyjeżdża za nią właśnie do Stambułu! To tam zresztą narodził się pomysł na tego bloga, podczas spaceru w tym nieco surrealistycznym miejscu:

Central Park Turkish Style

W Turcji nastąpił Wielki Wybuch.
Był to ostatni pełny dzień mojego tygodniowego pobytu w Stambule, mojej Wielkiej Majówki. Siedziałam w kawiarni pod chmurką, na tarasie z widokiem na Bosfor i rozmyślałam o tym, jak idealnie wykorzystałam ten wyjazd. Również wracając przez dwie godziny z centrum do „domu” (położonym wciąż jeszcze w Stambule!), zachwycałam się w myślach tym, jak  wspaniały był to tydzień. Rozmarzona i szczęśliwa, w podskokach i skowronkach, wysiadłam na przystanku i udałam się w kierunku domu, żeby spakować się przed wylotem, kiedy nagle: telefon!

- Zuzia, gdzie jesteś?
- Idę, zaraz będę!
- Nie zdziw się na widok tego, co zobaczysz. Spłonęło nam mieszkanie - przemówił do mnie zadziwiająco opanowany głos Kai.
Zbliżam się do bloku, patrzę: wszystkie szyby wybite. Jakby ktoś bombę do mieszkania wrzucił. Staję w progu. Nic tylko czerń. I moje czerwone trampki do połowy pokryte sadzą niewzruszone w przedpokoju niczym czerwona sukienka na małej dziewczynce w czarno-białej „Liście Szindlera” (nie umniejszając oczywiście tragedii przedstawionej w filmie). Na dworze jest jasno, a w mieszkaniu nie widać niemal nic. Czarność i tylko czarność. Przerażona zakrywam dłonią usta.


- Zuza, jest ok - słyszę i nie wierzę własnym uszom.
- Kaja, czemu ty nie płaczesz? - pytam zdumiona.
- Spoko, nie raz zaczynałam od zera.
No tak, pewnie jesteś w szoku. Za jakiś czas się załamiesz. Jak dotrze do ciebie, co się stało, to się załamiesz podwójnie, myślę spanikowana. Ale Kaja po kilku godzinach nadal swoje:
- To chyba była nauczka. Wiesz, ja się nie cieszyłam z małych rzeczy. Teraz już będę.
No tak, przypominam sobie w duchu. Po moim przyjeździe żaliłaś się na to, jak bardzo cię męczy i denerwuje to miasto, w którym na początku byłaś przecież tak zakochana. Ubolewałaś nad tym, jaka stałaś się drażliwa i nietolerancyjna wobec ludzi, jak wkurza cię to, że jesteś wkurzona. Od samego początku sprawiałaś wrażenie przemęczonej i podirytowanej.
I wnet kolejne skojarzenie filmowe! „Miasto gniewu”, końcowa scena albo jedna z końcowych. Sfrustrowana Sandra Bullock odbiera telefon i zaczyna nawijać o tym, jak codziennie budzi się zdenerwowana, jak ma wszystkiego dość. Po odłożeniu słuchawki zalicza bardzo niefortunny upadek ze schodów.

Czasami los bywa okrutny. Doświadcza nas na różne możliwe sposoby, niekiedy torturując nas niczym najgorszy sadysta. Ale to od nas zależy, czy wyciągniemy z tych tortur jakąś lekcję. To od nas zależy, czy „Wielki Wybuch” - w tym przypadku eksplozja lodówki - oznaczać będzie dla nas jedynie beznadziejne spustoszenie, czy nowy start.

Kaja, pamiętasz, jak opowiedziałaś mi kilka dni wcześniej o zaćmieniu słońca na Hawajach? Jak ludzie z całego świata się tam zjechali, żeby je zobaczyć, i w najważniejszym momencie wielka chmura przysłoniła cały spektakl? I jedni byli załamani, że cała kasa, którą wydali na tę wyprawę, poszła na marne, a drudzy się śmiali z ironii losu? I że ludzi można podzielić właśnie na tych jednych i drugich? I że Ty chcesz należeć do tych drugich? Otóż, należysz do nich! Ty jesteś tymi drugimi!

Kaja i ja
Tak, eksplodowała lodówka. Mieszkanie na szczęście nie spłonęło, tylko takie stwarzało pozory. Bogu dzięki nic nikomu się nie stało, bo nikogo wówczas nie było w domu. Kiedy podbiegłam do pokrytej sadzą walizki, aby ją otworzyć, okazało się, że rzeczy, które się w niej znajdowały, smacznie sobie śpią, lekko przyprószone czarnym pyłem. Walizkę wyszorowałam, podobnie jak wiele innych przedmiotów znalezionych po omacku. Kaja miała niestety mniej szczęścia, ale jak to stwierdziła: „w końcu Ty byłaś gościem”.


Życie jest przewrotne. Gdy napisałam to wszystko, niedługo później padł mi komputer. Po prostu się wyłączył i nie byłam w stanie go zreanimować. No i co teraz? Taka mądra jesteś, piszesz o wielkich wybuchach i nowych startach, a teraz komp ci wysiadł i co? Nowy start? Nawet nie masz kopii zapasowych wielu ważnych plików łącznie z postem na bloga, mądralo, rozległo się w mojej głowie, która zaczęła produkować szereg czarnych scenariuszy. Chwileczkę!, przywołałam ją do porządku i zamiast wpaść w panikę... ucięłam sobie drzemkę. Po przebudzeniu, ze świeżą głową podeszłam raz jeszcze do laptopa, by mu się przyjrzeć. Dopiero wtedy dostrzegłam małą czerwoną lampkę palącą się nad znakiem baterii. Metodą „po nitce do kłębka” doszłam do źródła katastrofy. Nie stykał kabel przy ładowarce. Otrzymałam znak ostrzegawczy: Kobieto, wyhamuj! Dzięki tej przymusowej chwili relaksu naładowałam nie tylko baterię komputera, ale swoją własną również. Zaraz potem zrobiłam szybkokopię zapasową tego tekstu.

czwartek, 14 maja 2015

1,2,3... próba mikrofonu!

"Musisz mieć bloga!", rzekła Kaja. "Ojezu, kolejna blogerka! No trudno, trzeba iść z duchem czasu", pomyślałam ja. Po chwili doszłam do wniosku: Kaja rację ma. Piszę z lubością odkąd pisać potrafię, a zatem kto jak kto, ale ja bloga posiadać powinnam. Przyjęta przeze mnie formuła "Facebook moim b(l)ogiem" i tak się powoli wyczerpuję.

Są tacy, co twierdzą, że piszę nieźle, a czasem nawet zabawnie. Postanowiłam uwierzyć im na słowo. Jeśli układ jest taki, że mogę komuś dostarczyć rozrywki, a przy tym wyżyć się literacko, dając jednocześnie upust dręczącemu mnie strumieniowi świadomości oraz rozsadzającej mnie od środka sile twórczej, niechaj będzie i blog. Kto wie, jak dobrze pójdzie, być może w niedalekiej przyszłości, łechcząc plotkarskie serca, odpowiem również na wielokrotnie usłyszany apel pt. „Jak ty to robisz, że zawsze trafiasz na takich palantów? Powinnaś napisać o tym książkę!”. Ale to dopiero kiedy się upewnię, że do pisania mam równie duży dar, co do „trafiania na palantów”.

Póki co zamierzam dzielić się głównie treściami dotyczącymi szeroko pojętego życia codziennego. De facto dzielę się nimi regularnie od wielu lat, pisząc posty na FB, teksty piosenek, a także dziennik, którego fragmenty miałam przyjemność czytać na antenie pewnej radiostacji. Teraz, za namową Kai, postanowiłam skanalizować je w odrębnej przestrzeni. O tutaj właśnie.

Ostrzegam, że raczej staram się unikać tematów głośnych i powszechnie omawianych. Wolę wyławiać drobne temaciki-perełki poutykane skrzętnie w pozornie szarej tkaninie codzienności. Lubię oglądać je pod moim wewnętrznym mikroskopem i przepuszczać przez filtr mojej wrażliwości, która na szczęście nie tylko utrudnia mi życie, ale i czasem się na coś przydaje.

Weźcie i czytajcie z tego wszyscy!

fot. Grzegorz Kowalski